Kiedy zimą 1999 roku dojechałem po całonocnej podróży przez pustynię Thar zdezelowanym autobusem na przedmieścia miasta Jaisalmer, okazało się, że kierowca wiózł w bagażniku stężony chlor w szklanej butelce. Na wertepach rozbiła się, zalewając bagaże. Mój plecak był na samym dole i większość ubrań miało wypalone dziury. W dodatku hotel, w jakim się znalazłem okazał się potworną brudną norą pełną komarów. Byłem zmęczony i załamany. Czułem beznadzieję całej tej sytuacji. I wtedy, zza jednych z drzwi usłyszałem znajome z dzieciństwa tony symfonii Schuberta. Muzykę tą puszczał z płyty mój ojciec na starym gramofonie Bambino. Nagle wszystkie troski i zmęczenie zniknęły; poczułem rodzaj niezwykłego bezpieczeństwa złego wzruszenia. Nic złego nie mogło się stać. Poczułem radość a jednocześnie tęsknotę za domem. Hotel również wydał mi się bardziej przyjazny.
Tęsknota. To ona w podróży pojawia się znienacka i może pomieszać szyki. Na ogół bycie-w-drodze absorbuje wszystkie zmysły i nie ma czasu na rozmyślania. Wystarczy jednak „iskra” w rodzaju znajomej melodii, znajomego zapachu i serce podchodzi do gardła. Podobne odczucie pojawiło się na ulicy w Polsce. Poczułem skądś zapach kadzidełka i momentalnie zobaczyłem bardzo realnie bazar nad Gangą w Varanasi.
Wielu podróżników przeżywa tak samo dłuższe rozstanie: początkowo nowe miejsca tak absorbują, że nie myśli się zbytnio o domu, rodzinie, bliskich. Kryzys przychodzi po kilku tygodniach i chce się wracać. Jeśli się go przetrzyma, wędrowiec staje się Drogą i wydaje mu się, że może podróżować bez końca. Spotkałem w Chinach młodego Amerykanina z San Francisco. Oboje udawaliśmy się nielegalnie do Tybetu, jadąc autobusem 2 dni z chińskimi robotnikami. Wraz z kumplami prowadził w Stanach knajpę i nigdy nie myślał o podróżach. Pewnego razu pojawił się w niej jakiś facet, który poradził mu, by wyruszył do Azji. Chłopak postanowił zaszaleć, zaszpanować przed kolegami oraz rodziną i wyruszył. W pociągu poznał nauczyciela z małej prowincjonalnej chińskiej wioski, który zaproponował mu, by jakiś czas uczył tam angielskiego. Kiedy go spotkałem, był już w Azji od 7 miesięcy. Świat, z którym Amerykanin się zetknął był krańcowo różny od tego, w jakim się wychował. Mówił, że obawia się powrotu do domu. Jednocześnie postanowił wrócić, uregulować sprawy finansowe, pożegnać się z rodziną i wrócić do Azji. Czasem zastanawiam się, co nim kierowało. Na pewno nie żadne religijne „objawienie”, jak to bywa często w przypadku choćby wyznawców Sai Baby.
John Cage pisał, że kiedyś cała ludzkość – Wschód i Zachód – rozwijała się w podobnym kierunku. Rozłam nastąpił na Zachodzie, kiedy mniej więcej od Platona zaczęto przeciwstawiać ciało i duszę. W rezultacie następowały kolejne podziały, spekulacje filozoficzne, dzielenie włosa na czworo. Wschód natomiast podąża wciąż tą samą ścieżką harmonii i być może człowiek Zachodu stykając się z tamtym światem doznaje uczucia, że oto wraca do swych korzeni. Doświadcza harmonii. Pisze o tym Carl Gustaw Jung w „Podróży na Wschód”. Ta idea wydaje mi się wiarygodna i tłumaczy moje fascynacje Azją, głównie Indiami.
Moja podróż rozpoczyna się od Ameryki Południowej i mam nadzieję, że również ten kontynent, z zamieszkałymi na nim rdzennymi ludami, okaże się w pełni autentyczny. Autentyzm to chyba jedna z najważniejszych rzeczy, których oczekuję po tej wyprawie.