wtorek, 31 lipca 2007

Droga przez meke. Z Cusco do Puerto Maldonaldo

Na mojej mapie Cusco i Puerto Maldonaldo laczy cienka, nerowa, troche pokrzywiona linia. W rzeczywistosci jest to pozbawiona asfaltu droga pelna kamieni i dziur. Wyjezdzajac z Cusco jeszcze do Urcos jest asfalt, potem fatalna droga ciagnie sie w gore az do wysokosci osniezonych szczytow. Bylismy tam juz w nocy i cos gruchnelo pod podwoziem. Prawie 2 godziny trwala naprawa. Ksiezyc w pelni oswietlal przepascie, nad ktorymi jechalismy. Wystarczylby maly blad kierowcy albo awaria samochodu i wszystko skonczyloby sie kilkadziesiat metrow nizej. Zjechalismy jednak w dol i grozne gory przemienily sie w obrosniete gestym lasem wzgorza. O 3.00 kolejny postoj: poszla opona. Naprawa trwala kolejne 1,5 godziny, bo zapasowa tez byla w okropnym stanie i trzeba bylo wymienic sama detke. W takim drgajacym pojezdzie nie sposob spac. Innym sie jakos udawalo, mnie nie. Swit to mgly nad gorami i co chwila postoje, bo droga byla budowana. Powstaje tu Interoceaniczna trasa Peru - Brazylia laczaca Pacyfik i Atlantyk. Potem juz pejzaz zrobil sie plaski, gesto zarosniety dzungla. Fantastyczna roslinnosc, szybujace kondory i niezwykle gniazda ptakow. Pomyslalem o wiklaczach, ale te zyja przeciez w Afryce. No i oczywiscie stada malych kolorowych motyli fruwajacych nad zbiornikami wodnymi i kaluzami. Musialo tu niezle niedawno padac, ale kiedy jechalem, niebo bylo czyste. Zamiast 23 godzin jechalismy 27, a to tylko ...480 kilometrow! Niewygody, szarpanie i podrzucanie pojazdu po pewnym czasie stalo sie norma i cialo bylo jak bezladny worek. Wpadlem w rodzaj zobojetnienia i pomyslalem, ze moglbym tak jechac wiecznosc.

Dotarlem jednak do Puerto Maldonaldo, w ktorym goraco i duszno, wiec ludzie sa tez inaczej, luzniej ubrani. Na ulicach przewazaja motory; sa tez ryksze. Gdyby pojawily sie tu kobiety w sari a na scianach niektorych domow i warsztatow pismo dewanagari, byloby jak w Indiach!

Znalazlem hostel i chyba zostane tu dwie noce. Chcialbym wrocic do dzungli i pobyc tam jakis czas. Zrobic tez porzadne pranie przed wjazdem do Brazylii.

Krotko dzis bo po tej ciezkiej podrozy i obiedzie zamykaja mi sie juz oczy.

poniedziałek, 30 lipca 2007

zmienne klimaty

Tak jak pisalem: raz na wozie, raz pod wozem...

Wczoraj wieczorem "zrzucalem" zdjecia z aparatu cyfrowego na pendrive a i... wiekszosc jakims trafem przepadla! A bylo tam kilka niezlych portretow mieszkancow Santa Maria, z ktorymi sie zaprzyjaznilem oraz sporo widoczkow z mojej pieszej drogi po gorskich sciezkach. Jasny gwint! Grzebalem w systemie, ale bezskutecznie. Trudno, zostana w mojej pamieci i troche na kasecie... .

Probowalem dzis znalezc agencje Aerolineas Argentinas, by zmienic date przelotu z Iguazu do Buenos Aires i pobyc z Mariela w stolicy kilka dni, tak jak sie umowilismy, ale nie dodzwonilem sie. Wyslalem im maila i mam nadzieje ze sie uda.

Od wyjazdu z El Bolson jestem z nia w kontakcie. Fascynuje sie duchowoscia Majow. To ciekawe, bo niewiele o tym slyszalem.

Tymczasem 3 godziny do autobusu do Puerto Maldonaldo.

Gdyby scisnac wloskiego buta, przypominalby ksztaltem Peru. Panuja tu trzy strefy: nadmorska, ciagnaca sie wzdluz Oceanu, cienka srodkowa - To przewaznie gory  najwieksza, zajmujaca ponad polowe kraju, czyli caly wschod - to dzungla z tropikalnym klimatem i najczestszymi deszczami. To juz przedsionek Amazonii. Wlasnie tam juz lezy Puerto Maldonaldo. Jak tam jest teraz, dowiem sie jutro. Spodziewam sie wilgoci, ciepla i... robali...

 

niedziela, 29 lipca 2007

Droga z Machu Picchu do Cusco

To byly na prawde ekscytujace dni i spotkania...

Po Machu Picchu postanowilem wracac tansza i trudniejsza droga niz pociagiem do Cusco za 40 dolarow. Wpierw pociag do miejsca o nazwie Hidroelectrica. Jaka nazwa, takie miejsce. To torowisko, gdzie wysiadaja i wsiadaja pasazerowie w gluszy peruwianskiej dzungli. Jest tam hydroelektrowania, stad oczywiscie nazwa. Denerwujace bylo to, ze jadac jednym pociagiem na przeciw Peruwianczykow, oni placili za bilet 2 sole, turysci zas... ponad 25! A to tylko 45 minut jazdy! Taka karma.

Stamtad minibusem wsrod gor dojechalem do Santa Theresa i kolejna przesiadka, ale tym razem dluzsza droga fantastycznymi gorami do Santa Maria. Gdzies w polowie drogi vanem za 6 soli zobaczylem krzewy kawy i przypomnialo mi sie o zobowiazaniach wobec sponsorow. Zamiast pedzic z Santa Maria - malenkiej przesiadkowej wioski dalej do Cusco, postanowilem zostac tam jeden dzien. Miejscowy chlopak znajacy troche angielski o imieniu Yuri zaprowadzil mnie do hostelu, gdzie za pokoj zaplacilem tylko 6 soli! (okolo 5 zlotych). Zostawilem plecak i mimo zmeczenia wczesnym wstawaniem, dojechalem z sympatyczna rodzina do wioski Cochapampa, przez ktora przejezdzalem z Santa Theresa. Cudowny spokoj! Spytalem o plantacje kawy; wskazano mi kierunek. Wszedlem w gaszcz krzewow, gdzie na jednej galezi rosly owoce w roznych stadiach rozwoju: jedne jeszcze zielone, poprzez zolte, bladoczerwone, do pelnodojrzalych ciemnoczerwonych. Polowalem na dobre ujecia, a male muszki mialy na kim zerowac. Nie wbijaja sie w skore, by wypic krew, ale nacinaja ja, pozostawiajac troche krwi. Po pewnym czasie mialem juz opuchniete dlonie, ramiona, szyje i twarz. Ale nic to. Idac za slyszanymi wsrod krzwow glosami znalazlem sie na plantacji, gdzie wydobywano i suszono biale jeszcze nasiona kawy. Pracowalo tam kilku chlopcow. To byla ich prywatna plantacja, ale pozwolili mi pstrykac do woli krzewy jak i ich samych przy pracy. Niezwykle sympatyczni i nieco niesmiali. Wracajac pieszo, mijalem sie tez czasem z pojedynczymi ludzmi. Zblizajac sie, opuszczali glowy, jakby sie wstydzac, ale wystarczylo ich pozdrowic i usmiechnac sie, promienieli! Wspaniale uczucie i wspaniala okolica. Nie chcialem byc podwozony z powrotem do Santa Maria. Bylo tam tak niezwykle dobrze. Stada krzykliwych papug co chwila przelatywaly w rozne strony a slonce robilo cuda z wzgorzami! Tak dobrze w naturze czulem sie tylko w szwajcarskim kantonie Valais na wzgorzu Heidenbiel pomiedzy wioskami St. German a Raron, gdzie pochowany jest Rilke. Szedlem kilka godzin obserwujac alchemiczna przemiane dnia w wieczor, zmiane swiatla i klimatu tego magicznego miejsca. W Santa Maria postawilem duze piwo czekajacym na przesiadke i juz bez kasy mlodym turystom - wolontariuszom i poszedlem spac. Noc we wiossce, gdzie slychac nocne owady i swierszcze a nie trabiace samochody. Wiecie o co chodzi... . Rano czekalem kilka godzin na autobus do Cusco. W tym czasie zaprzyjaznilem sie z kilkoma rodzinami, takze czekajacymi na autobus. Malo kto zatrzymuje sie w Santa Maria na dluzej i prowadzacy sklepy tez sa niezwykle mili. Bilet do Cusco kupilem w naroznym sklepiue, ktorego wlasciciel byl kasjerem biletowym, sprzedawca i... fryzjerem! Kiedy ktos potrzebowal sie ostrzyc, ten jegomosc otwieral klatke stojaca obok, gdzie znajdowaly sie dwa krzesla (kazde inne), dwa lusra (tez rozne) oraz przyrzady do strzyzenia i golenia. Moznaby zrobic wspanialy dokument o tym miejscu, ozywajacym, kiedy tylko przyjezdzal jakis autobus. Od razu przekupki, zazwyczaj bezrobotne, biegly z koszami owocow i napojow do okien, by strudzonym podroznym zaoferowac jedzenie i picie. W moim autobusie jechali juz poznani w dormitorium w Aguas Calientes dwaj byli zolnierze izraelscy - Homer i Dwer. Po kilku godzinach jazdy niespodzianka: droga zniszczona i trzeba bylo taszczyc toboly na grzbiecie ponad kilometr na druga strone gory. Ludzie na prawde byli zmeczeni. Przygotowano nawet improwizowany punkt medyczny. Lapaly mnie skurcze w nogach, taszczac 25 kilo na grzbiecie po fatalnej, kamienisto-blotnej drodze w gore a potem w dol. Tam czekaly juz autobusy. Do Cusco zamiast o 15.00, dojechalismy 3 godziny pozniej.

Kupilem juz bilet do Puerto Maldonaldo. To na wschod od Cusco w kierunku granicy z Brazylia. Autobus wyjedzie o 15.00 i pojade nim prawie 23 godziny. W koncu jednak tej nocy sie wyspie. Pierwszy raz od kilku dobrych dni nie musze wstawac o swicie. To byly fascynujace dni. Wspaniale sa te zmiany w drodze, kiedy beznadziejne i trudne chwile czesto w mgnieniu oka moga zmienic sie w cos fascynujacego. To uczy, zeby nie przesadzac niczego z gory a przede wszystkim, by godzic sie z tym, co nas spotyka.

Wu wei w najczystszej formie!

piątek, 27 lipca 2007

Machu Picchu w mgle i sloncu

Nog nie czuje! Wstalem przed 4.30 a za oknami akurat przestalo padac. Widok mialem na plac szkolny, gdzie dzieci cwiczyly musztre przed swietem narodowym Peru - to jutro, czyli 28 lipca. Jedni maszerowali, wyciagajac wysoko nogi, inni strasznie falszowali na trabach i bebnach.

W dormitorium poznalem sympatyczna pare z Kolumbii. Wyjasnili mi, kto na prawde zarabia na Machu Picchu: podobno kolej, dowozaca turystow z Cusco pilotowana jest przez Chile, a profity z biletow wstepu na Swiety teren czerpie Wielka Brytania. Nie wiem, czy to prawda, ale z tym Chile chyba tak... .

No wiec wstalem, kiedy akurat przestalo padac. Przed kasa biletowa dluga juz kolejka. Druga kolejka czekala na pierwszy autobus, ktory podjechal o 5.30. zaim kolejne. Jechalem drugim, ale moj pòspiech nie byl potrzebny, bo na teren ruin wpuszcza sie caly czas turystow. Ograniczenie liczby zwiedzajacych do 400 dotyczy samego szczytu Machu Picchu. Nie wiedzialem... . Wraz z mnostwem turystow czekalismy na swiatlo i na moment, kiedy mgly opadna. Spacerowalismy po calym terenie kilka godzin. Powoli, co jakis czas niektore miejsca robily sie przejrzyste. Dopiero okolo 10.30 na prawde mgly zaczely sie unosic, tworzac rowna linie chmur zakrywajaca najwyzsze szczyty. Widok imponujacy! Zadne zdjecia nie sa w stanie oddac tego pejzazu! Surowosc skal i wspaniale zabudowany teren Agricola Terazzas. Bylo jednak cos mistycznego w tym, kiedy widocznosc ograniczona byla do kilkunastu metrow, w dole szumiala Rio Vilcanota i slychac bylo swiergot ptakow. Ludzie snuli sie w tej mgle, czekajac na cud. I cud sie wydarzyl. warto bylo wstac tak rano, by doswiadczyc tego mistycznego objawienia sie Machu Picchu. Wciaz naplywaly nowe grupy i zrobilo sie miedzynarodowo. Znalazlem odludne miejsce, gdzie widzialem szybujace kondory. To z drugiej strony wzgorza.

Przed 14.00 zoladek sie odezwal i postanowilem wracac. Na teren kompleksu zabronione jest wnoszenie jakiegokolwiek jedzenia, ale ludzie przemycali batoniki i kanapki. Sporo sluzb spacerowalo, pilnujac, by nikt nie wspinal sie po murach. Nie czulem az tak wielkiego zmeczenia, chyba dzieki lisciom koki, ktore zulem. Postanowilem wiec wracac pieszo ta slynna, wijaca sie sciezka, ktora tak dobrze widac na Google Earth. czesc szedlem tym "wezem", potem zaczely sie schody na skroty. Nie wiemn, co bardziej meczace. Mali chlopcy w indianskich strojach biegaly w dol, machajac do pasazerow autobusow, zwozacych w dol i wolajac na pozegnanie. Na dole, przed mostem wskakiwaly do pojazdow, proszac o bakszysz. Schodzilem ponad 1,5 godziny. Bylbym predzej, gdybym nie fotografowal i filmowal widokow. Mialem szcescie, ze wybralem sie na gore akurat dzis. Wczoraj i kilka dni wczesniej podobno widocznosc byla fatalna.

Jutro rano mam pociag do miejscowosciHidroelectrica, stamtad autobusy do kolejnych miasteczek. Nie wiem jeszcze, gdzie pojade, ale chyba wroce do Cusco, bo stamtad drogi prowadza w roznych kierunkach.

Do Aquas calientes przybywaja wciaz grupy turystow "prawiczkow", rozgladajacych sie i pytajacych, jak dotrzec na gore. czuje sie juz fachowcem w tej dziedzinie, choc wczoraj jeszcze nie mialem pojecia, co mnie czeka.

I to jest wspaniale w takiej improwizowanej podrozy!

czwartek, 26 lipca 2007

Krok od Machu Picchu

Wyjechalem z Cusco tego ranka. Obszedlem wczesniej miasto, szczegolnie centrum z Plaza de Armas, gdzie znajduje sie kilka kosciolow hiszpanskiego baroku. Bylem tez w Qorikancha - muzeum ze starymi inkaskimi murami oraz sztuka kolonialna: malarstwem i rzezba nie rozniaca sie od tego, co znamy z muzeow Europy. Ale porownujac sztuke obrobki kamienia Inkow i Hiszpanow tamtych czasow, ci drudzy wypadaja blado. Mistrzowska jest indianska umiejetnosc docinania i dopasowywania kamiennych glazow! Co do autorstwa nie jestem juz jednak pewien. Spotkalem dzis starsza, nieco zdziwaczala Amerykanke, ktorej pomagalem niesc bagaze z muzeum do hotelu. Kobieta jest profesorem archeologii i przekonywala mnie w dlugiej rozmowie, ze to nie budowle Inkow, ale indian, zyjacych tu wczesniej, ktorych oni podbili. Kobieta wierzy tez, ze przybylismy z gwiazd a jej guru to Erich von Daniken, wiec nie wiem, co myslec... .

Swinki morskiej nie jadlem, ale z pewnoscia sprobuje. Na razie sprawdzam tutejsze "maszkyty" sprzedawane na ulicach. Super! Odwiedzilem tez kilka ruin Inkow (?) polozonych na polnoc od Cusco.

Droga z Cusco do Machu Picchu nie jest ani tania ani latwa. Musialem wstac o 3.30, by dojechc na 4.15 pod dworzec San Pedro i stanac w kolejce po bilet. Kasa otwierana o 5.00 a pierszenstwo maja agenci biur turystycznych z plikami biletow dla swych klientow. Nie bylo szans zdazyc na pociag o 6.00, 6.30 a na 7.00 nie bylo juz miejsc od dawna, bo to najtanszy bilet. Zauwazylem jednak na mapie, ze pomiedzy Cusco a Machu Picchu lezy miejscowosc Ollantaytambo, do ktorej prowadzi droga. Pociagi wyruszaja takze stamtad, wiec udalo mi sie przekonac kilku francuskich turystow stojacych za mna, by kupic bilet z Ollan...ach te indianskie nazwy!... do Aquas Calientes - bazy, z ktorej wyruszaj turysci, by obejrzec jeden z siedmiu cudow swiata. Stamtad bylo taniej - "tylko" 40 dolarow... Zrzucilismy sie na taksowke i dotarlismy na czas. Na tej trasie jest na prawde mnostwo turystow z calego swiata. Pociag jechal ponad godzine w deszczu przez wspaniala dzungle.

Znalezc hotel w Aquas Calientes bez uprzedniej rezerwacji nie jest latwo a wszystko jest 2, 3-razy drozsze niz w innych miastach. Dzieki Amerykance znalazlem jednak lozko w dormitorium za przystepna jak na to miejsce cene. Aquas Calientes to same bazary i hoteliki. By dostac sie do Machu Picchu, trzeba byc rannym ptaszkiem. Wpuszcza sie tam tylko 400 osob dziennie a kazda z nich placi za wstep kolejnych 40 dolarow (studenci polowe tego). Pierwszy autobu wyjezdza tam o 5.30. Powinienem zdazyc, bo jestem rannym ptaszkiem. Wroce pieszo. Zeby tylko przestalo padac!

środa, 25 lipca 2007

Plywajace wyspy Uros

Puno mi sie spodobalo. Czulem tu nieco swojskie klimaty byc moze dlatego, ze przypominaly mi Kathmandu: ryksze motorowe i rowerowe oraz mnostwo domow nieukonczonych, z ktorych pieter wyrastaly prety. W stolicy Nepalu to chytry wybieg, by nie placic podatkow, bo dom "sie jeszcze rozbudowuje" Rozbudowuje sie nieraz dziesieciolecia. Nie wiem, czy tu podobnie sie kombinuje. W Puno zostalem pol dnia dluzej, by poplynac na wyspy Uros. W porcie juz sporo turystow.  Po pol godzinie doplynelismy na lad jednej z kilkudziesieciu malych wysepek zrobionych z trzciny, podobnie jak lodzie i chaty. Jeszcze w porcie sprzedawano kredki, farbki, olowki i pisaki oraz slodycze dla dzieci z wysp. Kupilem, ale spotkalem tam tylko jedno dziecko i sie oblowilo.

Kiedy tylko doplywalismy, kobiety z wysepki rozkladaly kramiki z pamiatkami i udawaly, ze zajmuja sie tradycyjnym rzemioslem. Totalna cepeliada. Kobiety spogladaly tylko, kto fotografuje, by dac do zrozumienia, ze nalezy zaplacic. Prawdziwie zyjacy ludzie Uros mieszkaja na trzcinowych wysepkach nieco dalej zatoki Puno i nie chca tam widziec turystow. Ludzie ci zdecydowali sie opuscic staly lad kilkaset lat temu, uciekajac przed agresywnymi plemionami, miedzy innymi Inkow. Odwiedzilismy dwie wysepki. Druga nieco wieksza z malymi chatkami dla turystow chcacych sie przespac na Titicaca. Znajdoweala sie tam tez szkola i... betonowy kosciol Adwentystow Dnia Siodmego na betonowych kolumnach.

Jeszcze tego samego dnia wyruszylem do Cusco. Wspaniale widoki za oknem autobusu: imponujace wzgorza z poletkami i kepami suchych zlocacych sie w sloncu traw. Klimaty psul ryczacy i plujacy wystrzalami karabinow oraz wybuchami puszczony film na DVd. Komando... . Po 7,5 godzinie meczacej nieco jazdy dojechalem do miasta Inkow i w poblizu terminalu znalazlem sympatyczny, czysty hotel. W Cusco bylo cieplej niz w Puno. O 6:30 slonce wychylilo sie zza wzgorza i zaswiecilo mi w oczy. Jak milo!  A za oknem trabiace Daewoo Tico robiace za taksowki. Znowu milo!

Zaraz ide obejrzec miasto.

poniedziałek, 23 lipca 2007

Nad brzegiem Titicaca

Jestem juz w Peru. Pierwsze wieksze miasto - Puno, lezace nad jeziorem Titicaca. Ta nazwa od dawna wzbudzala we mnie skojarzenia z mitycznym skarbem gdzies w jego nurtach ukrytych przez Inkow w ochronie przed chciwymi Hiszpanami. Jakis trop legendy siega naszej pieninskiej Niedzicy! Poczytajcie o tym - fascynujaca opowiesc. Poznalem starego przewodnika po niedzickim zamku - pana Franciszka Szydlaka, ktory byl obecny w 1946 roku przy odkryciu pod kamiennymi schodami sznurkowego pisma kipu. Oryginal wyslano do Peru, by je przetlumaczyc, ale nie wrocilo.

Wracajac do terazniejszosci: Jadac autobusem z La Paz do Puny jezioro Titicaca prezentuje sie na prawde fantastycznie. W Puno udalem sie nad jego brzeg i rzeczywistosc okazala sie mniej urocza. Do jeziora splywaja cuchnace scieki miasta. Jezioro jest duze - miast nad nim niewiele, wiec moze to jeszcze nie jest tragedia... . Chcialbym pobyc troche dluzej nad jeziorem w jakiejs wiosce. Zobacze jutro, czy jechac juz do Cusco, czy jeszcze pomarudzic troche w drodze.

Chlodnawo tu, bo jezioro lezy wysoko, ponad 3800 metrow n.p.m.

Pospacerowalem troche po miescie. Centrum turystyczne ze wspanialym kosciolem. Dopiero znalazlem informacje turystyczna i kiedy wroce do swego hostelu, wczytam sie, jaka historie ma to miejsce.

 

Tak sobie mysle, ze podroz jest troche jak wchodzenie do morza. Przygotowania do wyprawy przypominaja przejscie przez plaze. To juz stan pomiedzyjednym a drugim. Pierwsze dni w drodze to juz brodzenie po brzegu, kiedy fale obmywaja nogi; zapowiadaja juz to, co sie wydarzy, ale wciaz jeszcze nie znasz tej wody, pradow, sily fal. Kolejne dni, tygodnie to coraz dalsze wchodzenie, zanurzanie sie w wodzie, ale wciaz jeszcze odczuwa sie silny zwiazek z domem, kiedy stopy czuja dno. Potem nastepuje ten moment oderwania sie i plyniecia. Cialo unosi sie na powierzchni. Widzisz lad, ale nie jestes juz na niego zdany. To woda - Droga decyduje. Mozesz plynac, uzywac swych miesni i decydowac o kierunku, ale czy nie lepiej dac sie poniesc wodzie i cieszyc sie tym kolysaniem? Woda wtedy moze cie odrzucic wraz z fala na brzeg, moze tez cie poniesc na glebiny. Cialo oswaja sie z temperatura wody i ona staje sie twoim zywiolem. W Indiach i Nepalu widzialem takich, ktorych nurt Drogi uniosl daleko i utracili kontakt z dawniejsza rzeczywistoscia. Europejczycy, zyjacy jak Hindusi, ale nie do konca przez nich akceptowani jak swoi.

 Koniec tej poezyi! Jesli chcecie fotografowac panie w fikusnych kapelusikach, uwazajcie! Dzis zlapalismy gume i kiedy na postoju w polu chcialem zrobic zdjecie kobiecie wypasajacej owce, ta smignela obok mnie kamieniem z procy a w Puno na bazarze dostalem zgnila marchewka!

niedziela, 22 lipca 2007

Salar de Uyuni

Uyuni to malenkie miasteczko. Przyjechalem tam o swicie. W autobusie bylo zimno jak diabli! Para na oknach zamienila sie w lod...  . Droga beznadziejna, jakby jechalo sie po podkladach kolejowych. Czasem autobus jechal po piasku i mozecie sobie wyobrazic, jak brudne bylo wszystko to, co w bagazniku, ktorego klape zaklejono... tasma klejaca. Na moje pytanie, czy w nocy nie otworzy sie gdzies, pilot powiedzial: " no problem". I tak drzalem i wychylalem sie, by zobaczyc, czy czasem nie otwarl sie bagaznik.

O 5.00 rano znalazlem hotel, polezalem 3 godziny i pognalem za miasto na droge w kierunku osady Colchani, znajdujacej sie ponad 20 km dalej a tylko juz 7 km od Saler de Uyuni. Wialo niemozliwie! Ciepla kurtka, kapelusz na glowie, okulary UV i kominiarka zakrywajaca polowe twarzy i uszy. Takim zobaczyl mnie kierowca starego jeepa, ktory za 5 boliwianos podwiozl mnie do Colchani. Stamtad ruszylem w kierunku bieli. Nie jest to biel, ktora mozna sobie tak latwo wyobrazic. Powietrze krysztalowo czyste i cos, co wydaje sie blisko zazwyczaj jest bardzo daleko, szedlem wiec w kierunku bieli ponad godzine, az mnie otoczyla. Sol po horyzont! W miejscu, do ktorego doszedlem znajduje sie tzw Ojos de Salar, ale zadnego oka nie widzialem, wiec, znalezionym narzedziem do kopania soli (twarde jak zamrozona ziemia!) zrobilem 3-metrowej srednicy okrag, oczyszczajac jego srodek. Do dzis wyciagam drzazgi z dloni po tym narzedziu, przypominajacym lopate i kilof w jednym. Kilku pracujacych mezczyzn, walacych kilofami w ta biel i usypujacych stozki metrowej srednicy bylo maksymalnie ochronionych przed promieniami slonca. Twarz w czarnej, welnianej kominiarce i jedyny otwor na okulary przeciwsloneczne. Miejsce wyglada niezwykle!  Przyjezdzajacy tu jeepami turysci robia kilka fotek i pedza dalej ponaglani przez miejscowych kierowcow, bo kasa to kasa. Ja mialem ten luksus, ze nic mnie nie poganialo i ponad 1,5 godziny chyba spedzilem na tym wyschnietym oceanie.

Wracalem sobie wolno do Uyuni, nie probujac lapac zadnych pojazdow, wzniecajacych tumany kurzu. Jezdzily z czestotliwoscia 2 na godzine. Wspaniala okolica, ktorej z pedzacego samochodu turystycznego nie mozna doswiadczyc: drgajace malenkie zdzbla trawy, stada ptakow, uciekajace niemal spod nog z milym dla ucha swiergotem (o tych ptakach juz gdzies chyba pisalem...), guanaco - bo tak sie zdaje sie nazywa to podobne do lamy zwierze o brazowej siersci i bialej szyi - bardzo plochliwe i uciekajace juz z odleglosci ponad 100 metrow, brodzacy w kaluzy flaming i wspaniale formacje skalne..

Ostatnie kilomery podrzucili mnie turysci z Holandii i USA. Czulem juz zmeczenie. Tez byli jeden dzien w Uyuni, by zobaczyc Salar i jechali dalej do La Paz. Byli w Potosi, do ktorego mialem zamiar sie udac, ale powiedzieli mi, ze tam co chwila na drogach strajki i mozna utknac na kilka dni. A mnie juz czas zaczyna gonic! Wrocilem wiec do Uyuni, spakowalem plecak i kupilem bilet na nocny autobus do La Paz, z ktorego pisze. Kolejna z rzedu noc spedzona w zimnym autobusie. Zazdroszcze tym, ktorzy na fatalnychj drogach i w zimnie potrafia zasnac... .

La Paz to olbrzymie miasto lezace w gorach. Dzis je sobie troche obejrze i rano wyjezdzam juz do lezacego nad jeziorem Titicaca peruwianskiego Puno.

piątek, 20 lipca 2007

co do zdjec...

Kilka osob pyta mnie o zdjecia. Robie ich sporo i filmuje. Mam juz pelne 4 CD z fotami z cyfry, ale ich rozdzielczosc jest wysoka a jeszcze nie znalazlem na zadnym odwiedzonym komputerze Photoshopa czy innego programu, na ktorym moglbym je "zmniejszyc". Robie tez zdjecia tradycyjnym aparatem na kliszy. Tak wiec przepraszam, ze tylko teksty na razie, ale planuje po powrocie przygotowac pokazny material z calej drogi jak rowniez zmontowac filmy. Moze bedzie okazja zaprezentowac material nie tylko w sieci.

Dzieki za wszystkie komentarze! Pomagaja w tej wloczedze... .

Dzis Oruro jutro Uyuni

Zdecydowalem sie ruszyc na poludnie do Salar de Uyuni. Autobus do Uyuni o 20.00 czasu miejscowego (za 7 godzin). Na miejscu mam byc o 4.00 rano. Bedzie ciezko pierwsze godziny poranka, kiedy jest najzimniej. Oruro lezy na wysokosci 3700 metrow. Sprawdzilem. Uyuni chyba jest jeszcze wyzej.

Sen zregenerowal nieco moje nogi, ktore na prawde mnie bolaly. Dalem im w kosc poprzedniego dnia. Szczegolnie dokuczliwy byl bol kolan, ktore ciagle zdaja sie za chwile rozsypac, chodze wiec wolno, bo zaniedlugo te nogi beda dzwigaly dodatkowe 26 kilo... .

Rano tak jak poprzedniego dnia sniadanie na rogu dwoch ulic w poblizu terminalu autobusowego. Mur pomalowany na czerwono i reklama coca coli. Sa tu ustawione laweczki i stoliki. W srodku dwie panie uwijaja sie, przelewajac do blaszanych kubkow z czajnikow wrzatek oraz kawowa esencje. Jesli sie chce, moze byc z cukrem i mlekiem. Do tego bulka z mortadela. Zawsze dziele sie nieco z jakas wychudzona psina, ktora blagalnie sie wpatruje. Psow tu pelno oczywiscie. Kiedy cmoknie sie na takiego, zazwyczaj zamerda ogonem i podchodzi, lasy na drapanie za uchem. Musialem byc psem w poprzednim wcieleniu, bo wydaje mi sie, ze potrafie czytac tym stworzeniom z oczu... .

Zostawilem plecak w recepcji hotelu i ruszylem na zachod miasta Av. del Folklore, ktorej srodkiem wsrod samochodow i ludzi na chodnikach jezdzi... towarowy pociag! Doszedlem do okolic stacji kolejowej, ktorej otoczenie to wspanialy barwny bazar. Musze zrewidowac wczesniejsze slowa, iz Oruro to szare miasto, natomiast mentalnosc Boliwijczykow, spojrzenia, spokoj i nawet powolny sposob poruszania sie wciaz przypomina mi Mongolow.

Bazar bardzo zroznicowany. W jednej z jego czesci sporo tandety, ktora spotyka sie juz wszedzie na swiecie, ale gdzie indziej uliczni szewcy i faceci, wyrabiajacy malenkie kobiece kapelusiki. Taki "melonik" kosztuje 35 bolivianos, czyli jakies 15 zlotych. Zastanawiam sie, jak on trzyma sie im na glowach? Pelno tez owocow, warzyw i kilku bajerantow otoczonych gapiami, ktorzy sprzedaja jakies cudowne ziola na wszelkie dolegliwosci.

W jednym z miejsc pani ubijala piane z jajek, dodajac cukier i mieszajac z piwem. Przelewa to potem do wysokich szklanek i podaje z plastikowa lyzeczka. Choc to alkohol, ten napoj zwany batijo del huevo (moze byc blad w pisowni!) kobiety daja nawet malym dzieciom. Kupilem: dobre!

 

czwartek, 19 lipca 2007

Oruro mozesz czytac wspak

Pierwszy dzien w boliwijskim Oruro. Rzeczywiscie nie bylo zadnego problemu z wjazdem do tego kraju. Kiedy tylko wyjechalismy z Iquique wspinaja csie wysoko w gore, po drugiej stronie niebo bylo przejrzyste. Droga okazala sie niezwyklym spektaklem, w ktorym za kazdym zakretem, za kazdym wzgorzem pojawial sie nowy wspanialy pejzaz. Chlonalem to jak tylko moglem. Zachodzace slonce mocniej rzezbilo wzgorza swiatlem. I te kolory skal! Dojechalismy do Oruro po 21.00. Trudno bylo znalezc wolny pokoj w ktoryms z wielu hosteli, pensjonatow i "alojamientos". W koncu znalazlem, placac tylko 25 boliwianos, to trzykrotnie taniej niz w Chile!

Rano pospacerowalem po zimnym, slonecznym miescie, gdzie wiele kobiet chodzi w tradycyjnych strojach: malenkich kapelusikach na glowie przypominajacych meloniki, w dlugich warkoczach i z kolorowymi tobolkami na plecach, w ktorych niejednokrotnie spi male dziecko.

Miasto przypomina mi atmosfera troche mongolskie Ulan Bator. Takze spokojni ludzie tutaj i ich wypieki na policzkach spowodowane mocnym sloncem. Oruro lezy wysoko ponad 3500 metrow n.p.m. Sile slonca poczulem, kiedy wybralem sie do Qala Qala - miasteczka, czy raczej osady na wschod od Oruro, by zobaczyc naskalne rysunki. To odleglosc okolo 30 km. Troche autobusem, troche stopem i pieszodo tarlem do tego miejsca. Okolica fantastyczna, ale prymitywne rysunki ochra kilku lam nieco mnie zawiodly. Kiedy wspinalem sie tam na najmniejsze wzgorze, serce walilo mi jak mlot ze zmeczenia. Qala Qala lezy juz ponad 4000 metrow n.p.m. Silne slonce nie bylo wyczuwalne, dopiero teraz czuje, jak plona mi policzki. Jestem potwornie zmeczony i brudny.Droga szutrowa byla i kazda przejezdzajaca ciezarowka zasnuwala mnie, siedzacego na pace bialym kurzem. W dodatku jechalem jeden kawalek na pace ciezarowki,wiozacej cement. Mozecie sobie wyobrazic moje rzeczy... . Najbardziej chronilem sprzet: kamere i aparat.

Generalnie jest git. Boliwia mi sie podoba. Ludzie tutaj jacys bardziej spokojni, cisi, kiedy robie fote lub filmuje, czasem sie wstydza, wiec nie jestem nachalny.

Nie wiem co dalej. Jutro rusze dalej, ale nie zdecydowalem, czy na poludnie do Uyuni czy w innym kierunku.

Wu wei.

środa, 18 lipca 2007

Ostatnie chwile w Chile

To juz miesiac mojej podrozy. Dzis prawdopodobnie dojade do Boliwii. Mam juz bilet do Oruro, ale na granicy nigdy nic nie wiadomo. Konsul zapewnial mnie wczoraj, ze moge spokojnie jechac do Boliwii bez wizy, choc podobno wprowadzono je w maju... .

Iquique przypadlo mi do gustu. Czysty hotel, sympatyczna recepcjonistka o imieniu Joanna nie znajaca ani slowa po angielsku i wiecej bylo smiechu niz konkretow w naszych probach porozumienia sie.

Miasto bardzo zroznicowane. Ladne centrum, jedna z ulic zachowala swoj stary charakter sprzed ponad 100 lat: drewniane domy odnowiono i pozostawiono torowisko tramwajow oraz jeden pojazd jako eksponat. To deptak i samochody tam nie jezdza. Ladna jedna z plaz a w porcie oczywiscie pelikany, kormorany, mewy i dwie leniwe foki.

Otoczenie centrum to nieduze domy czesto z drewna. Mieszkaja tam mniej zamozni ludzie, ale ta okolica ma swoj urok, poniewaz fasady pomalowane sa na rozne kolory i dziala to pozytywnie. Hotel Capri w ktorym mieszkalem 2 dni znajduje sie w takiej dzielnicy. Duzo tu podejrzanych typow, ale moze tylko mi sie tak zdaje. Wieczorami jest tu tez sporo mlodziezy z plecakami, ktora zebrze. Prawdopodobnie wracaja z Tirany. To taki chilijski Jarocin, ale nie ma rockowych kapel. Wielu ubogich krazy miedzy samochodami na parkingach z wiaderkami i brudnymi szmatami, myjac wozy za kilka pesos.

Nad miastem wciaz wisi camanchaca i jest szaro. O ile za pasmem Kordyliery Nadbrzeznej roznica temperatur miedzy dniem i noca moze siegac 40 stopni (w dzien do 35 - 40 stopni, w nocy nawet przymrozki!), tutaj ocean powoduje, ze dzien jest stosunkowo chlodny (teraz okolo 15 - 18 stopni) a w nocy spada tylko o kilka stopni.

Nieco tu brudnawo. Czasem czuc po katach zapach stechlego moczu. Kilka knajp chinskich. Cos to miasto ma wspolnego z Chinami, bo znajduje sie tu nawet chinska ambasada. Chodzac po ulicach tutaj mam czasem wrazenie, ze jestem gdzies w Indiach. Zapachy tak zroznicowane, kadzidelka, przyprawy, jakas chemia chaos i goraczkowa atmosfera... . Trudno mi sie nie odnosic w mojej podrozy do Subkontynentu, ktory jest mi bardzo bliski.

Psy wszedzie oczywiscie. Nawet w kosciolach.

W jednym z miejsc przy ulicy natknalem sie na kapliczke poswiecona mlodej dziewczynie, ktora nazywano Kenita. Pewna kobieta modlaca sie w tym miejscu opowiedziala mi sporo o niej, ale oczywiscie niewiele zrozumialem. (Nieznajomosc jezyka to straszne kalectwo!) Chyba zginela w tym miejscu pod kolami samochodu w okolo 20 lat temu w wieku ponad 20 lat. Od tej chwili czyni cuda. Swiadcza o tym tabliczki z podziekowaniami za laski i wstawiennictwa, za uzdrowienia itd. Wciaz swieze kwiaty, palace sie swiece a kazdy przechodzacy oddaje jej poklon. Na scianie wyblakle zdjecie usmiechnietej Kenity z czarnymi wlosami do ramion. Gdyby zyla, mialaby teraz 42 lata.

 

wtorek, 17 lipca 2007

Fiesta la Tirana

Dotarlem do Iquique, miasta, nad ktorym wisi chmura zwana Camanchaca. Szczyty Kordyliery Nadbrzeznej nie pozwalaja jej pojsc dalej i wisi sobie, tworzac zlowrogi nieco klimat w tym duzym miescie.

Ale od poczatku tego watku: na Fiesta la Tirana dotarlem o 3 w nocy, choc zapowiadano, ze autobus dojedzie na 5 - 6 rano. jakis zakurzony parking z mnostwem autobusow, samochodow i pelno namiotow. Ruszylem w kierunku, skad dochodzilo dudnienie bebnow i znalazlem sie na rynku przed kosciolem. wszedzie pelno pijanej i nacpanej mlodziezy. Nie bylo najbezpieczniej. Okolica kosciola to baraki, sklecone jak sie zdaje po predku kiedys tam, bo Virgen del Carmen jest to czczona od 500 lat. Kilka grup tancerzy w strojach ludowych i maskach tanczylo przy obliczu swej patronki przyniesionej z innej parafii. Brak snu i zmeczenie powodowalo, ze chodzilem po zakurzonych, ciemnych uliczkach wsrod rytmicznych uderzen bebnow, zataczajacych sie malolatow jak we snie. Udalo mi sie zostawic plecak w jakims sklepie. Wokol samego kosciola i wewnatrz spiacy ludzie. Kolejne parafie wchodzily, by spiewem i kolysaniem oddac poklon tej najwazniejszej figurze znajdujacej sie w bocznej prawej nawie. Kolejka do dziewicy, by dotknac ja i by poprzez rece stojacego pana poblogoslawila jakis przedmiot. Czasem byla to figurka, obraz swiety, torba lub... bejsbolowka po prostu. Kolejka do figury ciagnela sie na zewnatrz kilkaset metrow. Niektorzy w kosciele wygladali na prawde smiertelnie zmeczeni. swieto trwa od 10 dni, ale kulminacja przypadala za kilka godzin. Jakos przemeczylem kilka godzin, przykucnawszy w kacie. Bylo nieco cieplej niz na zewnatrz. O 7.00 zaczynala sie msza i na zewnatrz zbieraly sie zespoly. Po pewnym czasie na calym placu grupki tancerzy w otoczeniu gapiow oddawaly czesc Dziewicy. Nie byl to jedank jakis dewocyjny taniec, ale nieco nawet sexy fiesta, jaka zna sie z Rio. stroje dziewczyn... hmmm... Te kuse spodniczki! Policja zrobila porzadek z pijanymi i najbardziej anarchistycznie nastawionymi a sluzby porzadkowe posprzataly plac z butelek, papierow i smieci.

Potem glowna msza, wyniesienie figury z balkonu przed fasada kosciola wsrod setek dlugich, kolorowych szarf, przemowienia itd. plac byl pelny a wciaz przybywali autobusami i pieszo pielgrzymi. Niektorzy szli na kolanach, najwieksi grzesznicy wprost pelzali w strone kosciola, trzac nagim brzuchem po ziemi. Otwierano sklepiki z typowo religijna tandeta. Robilo sie odpustowo. Okolo poludnia pojechalem do Iquique i oto jestem!

niedziela, 15 lipca 2007

Ostatnie chwile w Calama

Za 3 godziny wyruszam z Calamy na pustyni Atacama nocnym autobusem do Tirany. To nie w Albanii ale jeszcze w Chile. Chyba zreszta o tym juz pisalem...

Noc w hotelu zimna. Zimna tez woda w kranie i pod prysznicem. W koncu sie jednak wyspalem w normalnym lozku! Caly dzien wloczylem sie po okolicy. Autostopem dojechalem niecale 40 kilometrow na polnoc do miasteczka Chiu Chiu. Brzmi jak chinskie nazwisko. To ladna miescina ze wspanialym, starym, bielonym kosciolkiem z XVI wieku. Pojechalem tam z innego powodu: w San Pedro powiedziano mi, ze znajduja sie tam stare petroglify. Kiedy siedzialem sobie na laweczce na malenkim ryneczku, podeszla dziewczyna, przeprowadzajaca ankiete wsrod turystow na temat tego miejsca, celu przybycia itd. Patricia sprawdzala mozliwosci rozwoju turystyki w Chiu Chiu i polepszenia zycia tutejszych ludzi poprzez rozwiniecie odpowiedniej infrastruktury. Znala perfekcyjnie angielski, co nie jest tu czeste i zaproponowla, ze odwiezie mnie do Calama po 18.00. Aby zobaczyc petroglify musialem jeszcze pojsc 3 kilometry dalej i znalazlem sie we wspanialym wawozie. Zadnych ludzi, jakikolwiek samochod jezdzil mniej wiecej co 20, 30 minut. Wsrod skal wiele rytow prawdopodobnie z roznych okresow bo roznily sie znacznie sposobem przedstawienia. Najczesciej zwierzeta, ale i ludzkie sylwetki. W jednym miejscu zobaczylem abstrakcyjny ryt wygladajacy bardzo podobnie do tego ulozonego z kamieni w San Pedro. Bardzo ciekawe, czy to rzeczywiscie mapa czy cos innego... . Wsrod skal byly tez resztki domostw z kamienia. Lazilem wiec po stromych zboczach wsrod kamieni i kurzu, ogladajac kazdy wiekszy glaz. czasem w jakims niepozornym miejscu ryt lamy, gdzie indziej cala gladka strona skaly pokryta rysunkami. Uwielbiam taka improwizowana archeologie!

Wrocilem do Chiu Chiu o umowionym czasie i Patricia odwiozla mnie do Calamy. Po drodze opowiedziala wiele ciekawych rzeczy o tym regionie, o indianach Chuca, ktorzy odkryli tu miedz i pierwsi ja eksplorowali. Z nazwy ich plemion powstala nazwa miasteczka, ktore przestawalo istniec. Pracownicy mieli przenosic sie do Calamy, ale robia to niechetnie bo Calama to niedobre miasto. Przybywalo tu wielu samotnych facetow z Chile, Boliwii i Peru w poszukiwaniu pracy w koplani. Nie wszyscy znalezli i czesc zostawala, szukajac latwego zycia. Wiele jest tu napadow i kradziezy. Wraz z tym rozwija sie prostytucja.

Dzien pelen wrazen. Czuje, jakplona mi policzki i piecze szyja, bo slonce tu ostre, ale nie czuje sie tego, gdyz wieje chlodny wiatr.

sobota, 14 lipca 2007

Atacama

Z Coquimbo ruszylem na polnoc i na pol dnia zatrzymalem sie w Antofagasta. To duze portowe miasto. Jego polozenie podobne jest do Coquimbo: port, kilka ulic handlowych a dalej pnace sie wysoko w gore ulice i male domki. Czekajac na autobus do San Pedro de Atacama spacerowalem nad brzegiem oceanu. Wspaniale uczucie. Jest cos niezwyklego w takich miejscach, gdzie najbardziej fascynujace i tajemnicze miejsca jak morze, gory i pustynia sie spotykaja. Tak wlasnie jest tutaj. Jadac do Antofagasta widzialem juz pustynie. Nie bylo to cos, co znalem z Afryki czy indyjskiego Rajasthanu. Piasku wcale, za to wzgorza i kamienie. Jesli ktos podrozowal po Mongolii, niech wyobrazi sobie step pozbawiony jakiegokolwiek zycia: roslin i zwierzat. To jest wlasnie Atacama. W autobusie jechala z Santiago para z Polski. Mieli wszystko zorganizowane na miejscu: hotel, wycieczki itd. Wykupili w Polsce podroz na 2 miesiace po kilku krajach Ameryki Poludniowej. Przyjechalismy do San Pedro w nocy. W zadnym hotelu nie znalazlem wolnego miejsca. Ruszylem wiec w ciemnosciach poza miasto i rozbilem namiot na fragmencie ziemi wsrod jakichs suchych badyli. W nocy zlapal mroz: woda stojaca w murowanym korycie obok byla zamarznieta. Jakos przetrzymalem zimno i niewygody.

Rano znalazlem camping "San Francisco" i tam rozbilem ponownie namiot.  Prowadzi go niesamowita starsza pani o imieniuAmalia. zabawne byly proby dogadania sie z nia, tym bardziej, ze miala ewidentna skleroze... . San Pedro de Atacama nastawione jest na turystyke. To same male, gliniane czesto domki. Polowa z nich to hoteliki, knajpy, biura podrozy lub sklepiki. Dwie najwazniejsze oferty biur to wycieczka o swicie nad gejzery oraz objazd kilku malowniczych zakatkow. Nazwa najwazniejszego z nich taka sama jak w Ischigualasto - Valle de La Luna. Ogladajac fotografie, nie umywalo sie to do tego, co widzialem w Argentynie. Miejscowosc lezy juz blisko granicy z Boliwia. Granica to wysokie szczyty, z ktorych najbardziej znany i charakterystyczny jest stozek wulkaniczny Licancabur o wys. 5950 metrow n.p.m. Snieg w zaglebieniach, ktorymi niegdys splywala lawa. Pozostale szczyty sa padobnej wysokosci i rowniez obsypane sa jak cukrem pudrem. Po waskich zakurzonych uliczkach snuje sie mnostwo turystow. Wszystko tez jest tam 2 razy drozsze: jedzenie, internet, hotele itd. Mowiono mi o miescie Machuca oddalonego od San Pedro o 50 km. Nie jezdza tam autobusy, wyszedlem wiec na droge i szybko zlapalem stopa. Dwoje mezczyzn spod Santiago zalatwialo interesy w pobliskim Calama i postanowili zrobic sobie wycieczke po ciekawszych miejscach regionu. Jeden z nich - Claudio - znal swietnie angielski. Objechalismy kilka ciekawszych wzgorz i dolin, obejrzelismy lamy, zamarzniete solne jeziora i dojechalismy do miejsca, gdzie przez droge plynela rzeka. Za nia kilka domkow Machuca. Nie bylo szansy przejechac, wiec wrocilismy do San Pedro. Od Claudio dowiedzialem sie o wielkim swiecie religijnym w Tiranie. To nie ta Tirana w Albanii, ale miejscowosc w poblizu Iquique na polnocy kraju.  Ciagna tam pielgrzymi z calego Chile. W poniedzialek nastapi kulminacja swieta. Zamiast ogladac skaly lub gejzery, postanowilem zobaczyc te swieto. Teraz jestem w Calama, skad jutro, czyli w niedziele w nocy wyjade autobusem do Tirany.

Wracajac do wczorajszego dnia, odwiedzilem tez el Pukara del Quitor, ruiny twierdzy ludu Atacama, bedacego pod panowaniem Inkow do momentu zdobycia twierdzy przez Hiszpanow w polowie XVI wieku. Ruiny oddalone sa od San Pedro o 3 kilometry. To miejsce najdluzej opierajace sie Hiszpanom. Kiedy wracalem do San Pedro, cos mnie podkusilo i zamiast sciezka postanowilem wdrapac sie na pobliskie kamienne wzgorze by isc trudniejsza droga. Na plaskowyzu znalazlem olbrzymi rysunek wykonany z ulozonych w sciezki i kola kamieni. Cos jak te znane z peruwianskiego Nazca. Sprobowalem to narysowac. Trudno go opisac: wydluzony ksztalt dlugosci okolo 50 metrow rozwidla sie w kilku miejscach. Przypomina to troche mape: miasta i laczace je sciezki. Pytalem o to w biurze podrozy: nikt nic nie wiedzial na ten temat. Gdyby tak moc uniesc sie w gore i zobaczyc to z wysokosci kilku metrow! A propos takich rysunkow: Polka, ktora jechala do San Pedro powiedziala, ze takze mieli zamiar w peruwianskim Nasca obejrzec je, ale znajomi odradzali: samolot kosztuje 50 dolarow, lot trwa pol godziny i nie zawsze zobaczy sie rysunki. Miala tez zla wiadomosc dotyczaca przejazdu do Boliwii. Podobno Unia Europejska wprowadzila wizy dla Boliwijczykow, w odpowiedzi Boliwia zrobila to samo. Nie wiem, gdzie najblizej moglbym zdobyc wize boliwijska: w Santiago? Sprawdze w internecie. Jesli to prawda, zrezygnuje z Boliwii i pojade z Chile prosto do Peru.

A teraz koncze i wracam do palaszowania polowy kurczaka, ktorego kupilem na targu w Calama.

środa, 11 lipca 2007

Coquimbo na Pacyfikiem

Drugi dzien w Coquimbo. Hotel nedzny, jak najtansze pokoje w Indiach, ale 3 razy drozszy niz na Subkontynencie. Zimna woda a ranki nad pacyfikiem na prawde zimne! W ciagu dnia, okolo poludnia robi sie juz przyjemnie cieplo. Spaceruje po plazy, gdzie faceci brodza po kolanach, zbierajac trawe morska. W porcie i na wielu skalach przy brzegu bialych od ptasiego kalu siedza pelikany i kormorany. Coquimbo to rybackie miasto polozone na kilku wzgorzach. Centrum jest typowym miastem ze sklepami, bankami itd. Na wzgorzach parterowe domki; atmosfera tam przypomina nieco przedmiescia Ulan Bator, choc oczywiscie nie ma jurt. Na najwyzszym wzniesieniu ogromny betonowy Krzyz III Tysiaclecia. Jeszcze nie ukonczony, ale juz robi wrazenie. Coquimbo lezy na cyplu. Rano wybralem sie na koniec miasta, gdzie znajduja sie wspaniale jasnobrazowe skaly o ktore uderzaja czyste wody Pacyfiku. Lazilem po tych skalach, cieszac sie dzwiekiem fal i sloncem. Niezwykle widoki. Zadnych tutaj ludzi. Jest dobrze.

Rano w porcie rybacy wyciagaja z sieci ryby i kormorany walcza o kazdy rzucony kes. Kilka fok tez czeka.

Dzis jade dalej na polnoc. O 19.30 wyjazd autobusem do Antofagasta lezacego pod samym Zwrotnikiem Koziorozca. Stamtad bede chcial dostac sie na pustynie Atacamalezaca na wschod od miasta.

Porownujac Argentyne i Chile, w tym pierwszym kraju ludzie chyba sa bardziej przyjazni. Tu wielu zebrakow, kolesi przypalajacych trawke na plazy.

Generalnie nie czuje sie tu w 100 % bezpiecznie. Kobieta wynajmujaca mi pokoj powiedziala, bym pilnowal pieniedzy, szczegolnie w porcie.

Kiedy filmowalem dziewczyne tanczaca z szarfami przed samochodami stojacymi na swiatlach, w kadr wszedl mi bezdomny i zaczal tez tanczyc ku uciesze swoich bezzebnych kumpli w lachmanach. Filmowalem dalej. Zorientowal sie, ze nie znam hiszpanskiego i kiedy uslyszal, ze jestem "Polonia", wyjal z marynarki swiety obrazek z Maryja i Papiezem Janem Pawlem II i ucalowal mi reke. Odwzajemnilem.

 

poniedziałek, 9 lipca 2007

Santiago de Chile w nocy

No i dotarlem do Santiago. Ponad 8 godzin drogi kretymi gorskimi drogami wsrod wspaniachych osniezonych szczytow i pod blekitnym niebem. Na granicy dosc szczegolowo sprawdzono bagaze niektorych podroznych na wyrywki i skonfiskowano owoce, w tym mojego grapefruita... .

Jestem teraz na dworcu autobusowym w Santiago Alameda. Jakos tu troche obskurniej niz w Argentynie... . Godzina cofnieta w tyl wzgledem czasu argentynskiego. Szukalem w poblizu dworca jakiegos hotelu. Znalazlem kilka... na godziny. Ta okolica nie przypadla mi do gustu. Z pewnoscia dlatego, ze juz ciemno, ale postanowilem jechac dalej na polnoc do Coquimbo. To rybackie miasteczko graniczace z innym, bardziej turystycznym La Serena. Pobede tam chwilke i rusze dalej na polnoc w strone pustyni Atacama.

Musze przestawic sie na inne liczenie pieniedzy. 1 peso argentynski tutaj wymieniaja za 160 peso chilijskich. Wymienilem niewiele, bo z pewnoscia lepszy kurs znajde gdzie indziej. Internet jest 2 razy drozszy, przynajmniej na dworcu.

Generalnie trzymam sie dzielnie. Rano wzialem druga dawke szczepionki przeciwtezcowej. Ostatnia trzecia za pol roku. Gdzie wtedy bede?

A w El Bolson, odkad wyjechalem tydzien temu pada deszcz i jest zimno...

niedziela, 8 lipca 2007

Mendoza w... sniegu!

Wrocilem do Mendozy o polnocy. Zimno bylo, ale ranek na prawde mnie zaskoczyl: bialo na dworze! Wszystkie pokoje w hostelu, w ktorym wczesniej sie zatrzymalem byly zajete oprocz jednego, gdzie ogrzewanie nie dziala. Na szczescie mam porzadny polarny spiwor od swoich sponsorow-partnerow i nie zmarzlem. Ochlodzenie przepowiadali juz, kiedy wiala ciepla Zonda, ale nie za bardzo wierzylem. Podobno pomiedzy wtorkiem a czwartkiem ma byc najzimniej! Gdy wyjezdzalem do Ischigualasto, hotel opuszczala para z Australii. Zdziwilem sie widzac ich rano w hotelu. Okazalo sie, ze nie moga dostac sie do Santiago de Chile, bo warunki w gorach sa tak zle, ze granica zamknieta. A jutro maja wyleciec stamtad do domu! Tez chce stad uciekac. Jesli jutro granica bedzie zamknieta, sprobuje pojechac na polnoc na inne przejscie. Trudno; nie odwiedze stolicy Chile. Tak ma widocznie byc. Wu wei.

Wyjechalbym dzis, ale zrobilem porzadne pranie i powinienem wziac druga dawke szczepionki przeciw tezcowi, bo mija miesiac od pierwszej. W Mendozie znalazlem punkt szczepien, ale dzis byl zamkniety.

Ludzie w Argentynie przyjazni i podoba mi sie ich luz. Spadl snieg, ja chodze z nosem na kwinte bo zimno zle dziala na moja psychike a oni lepia sobie balwany na maskach swoich samochodow i jezdza z nimi!  To powoduje, ze usmiecham sie i lepiej znosze ta zerowa temperature. Psy spia na sniegu w parku jak indianie Yamana na Tierra del Fuego.  Polowe dnia spedzilem w hotelu grajac z dziewczynami w karty. Wesolo.

Za dlugo krece sie w jednym miejscu i juz na pewno - jesli moje rzeczy wyschna (co nie jest pewne...) i uda mi sie zaszczepic, ruszam na polnoc. Chce juz znalezc sie na drodze w Chile wzdluz Pacyfiku i dotrzec do pustyni Atacama. Tam podobno noca sa bardzo duze mrozy! Przezyc te zimno i potem juz Peru. Od Urugwajki, pracujacej w hotelu dowiedzialem sie o zlosliwosciach Boliwijczykow i Peruwianczykow; na ich granicy lezy jezioro Titicaca. Boliwijczycy mowia: "titi" jest u nas, "caca" w Peru. Caca to ... kupa...

Dobranoc! 

 

sobota, 7 lipca 2007

Ischigualasto - argentynski jurrasic park

Trwalo troche, zanim dotarlem w koncu do tej niezwyklej krainy jak z innej planety. Valle de la Luna. Ale po kolei:

Z Caucete, dojechalem rannym autobusem do San Agustin. Przed poludniem bylem w miasteczku i zanim wysiadlem, podtykano mi juz plansze z oferta wycieczki do Ischigualasto. Stad to jedynie 75 kilometrow. Cena niby 10 pesos, ale kiedy usiadlem z kolesiem, ktory oferowal wycieczke i poprosilem, by dokladnie policzyl, ile to bedzie wszystko kosztowalo, okazalo sie, ze 150 pesos!

Podziekowalem i ruszylem z plecakiem za miasto. Pogoda idealna. Po Zondzie ani sladu i zapowiadanego zimna tez nie bylo. Po kilku kilometrach marszu zrzucilem z grzbietu plecak przy opustoszalej drodze i czekalem. Pojazdy na tej trasie jezdza z czestotliwoscia kilku na godzine. W koncu jednak zatrzymala sie zdezelowana furgonetka. W kabinie cala rodzina a ja na pace z narzedziami, zakupami w kartonach i akumulatorem. Po 5 kilometrach musialem lapac dalej. Znow kilka kilometrow na pace ciezarowki i utknalem na dobre. Bylem juz pewien, ze przyjdzie mi rozbic namiot, rozpalic ognisko, zjesc zupke chinska, ale zatrzymal sie stary Renault. Za kierownica Carlos ("mow mi Charlie") a z tylu dwojka Francuzow. Jechali do Ischigualasto! Okazalo sie, ze wstep do parku kosztuje 35 pesos. Nie bylo mozliwosci wejscia tam samemu - zbyt wiele cennych skarbow natury, glownie skamieliny. Kilka pojazdow przemieszczalo sie wyznaczona trasa. W pierwszym przewodnik opowiadajacy (po hiszpansku) o konkretnych miejscach na kilku przystankach. Slonce za lekkimi chmurami. Niezwykle formy skalne rzezbione miliony lat przez wode, wiatr i slonce. Trias w czystej postaci, unikalny w skali calej planety. Znaleziono tu wiele resztek dinozaurow, ktorych rekonstrukcje oraz plansze z wykopalisk znajduja sie w muzeum przy wejsciu do parku. Kolory skal zroznicowane. czasem jechalo sie wsrod wzgorz i nagle za zakretem wyrastala kilkudziesieciometrowa skalna wieza wygladajaca jak grzyb! W innym miejscu male wzgorze z kamiennymi kulami, jedne male jak pilki do tenisa, inne jak pilki lekarskie, jak na wf-ie w podstawowce. Podobno nie jest wyjasniona ich genealogia. Przewodnik mowil, ze proces ich powstawania podobny byl do powstawania perly albo... kamieni nerkowych. Wycieczka trwala ponad 3 godziny. Szkoda, ze nie zamieszcze tu zdjec, ale zrobie to po powrocie. Carlos zawiozl mnie do hoteliku, ktory wspolprowadzil ze starsza pania - Dona Martha. To prywatny domek z dwoma pokojami goscinnymi. Tylko 15 pesos za noc, ale konkurencja hotelowa w San Agustin spora, turystow - zadnych. Poczatkowo mialem zamiar przespac sie wreszcie pod golym niebem, ale nie wypadalo odrzucic zaproszenia Carlosa.

By jakos sie zrewanzowac, kupilem wieczorem butelczyne dobrego wina z tego rejonu i przy kanapkach z serem i szynka rozmawialismy o ludzkich niedolach. Carlos rozwiodl sie niedawno, kiedy nakryl swoja zone z innym gachem po 14 latach malzenstwa. Pocieszalem go, ze najwazniejsze, iz ma 3 synow. Mala gafa: cala trojka jest adoptowana... .

Teraz jest ranek. Rzeskie powietrze i czyste niebo. Siedze w kafejce jedynej w miasteczku i trudno sie skupic, bo w TV relacje z Copa America, z magnetofonu na caly regulator Metallica a wokol mnie bajtle z puebla rzna w gry komputerowe na calego. Za kilka godzin mam autobus do San Juan, stamtad wroce do Mendozy a potem juz na pewno (co jest pewne w takiej drodze?) do Santiago w Chile.     

czwartek, 5 lipca 2007

wiatr w oczy

Jeszcze wczoraj wieczorem (prawdopodobnie wg polskiego czasu dzisiejszy i wczorajszy post jest tego samego dnia) bylem pewien, ze wyrusze do Santiago w Chile, ale wystarczylo zobaczyc fotografie formacji skalnych znajdujacych sie w regionie San Juan i zamiast na zachod wyruszylem na polnoc. Autobusem dojechalem do miasta San Juan, ale miejscowosc Ischigualasto i Valle de la Luna znajduja sie jeszcze kawal drogi dalej. Z San Juan probowalem lapac stopa. Jeden z podwozacych mnie mezczyzn na pozegnanie dal mi maly swiety obrazek. Po jednej stronie napis "LOCAL 11" a w tle pejzazyk z lezaca panienka, z ktorej piersi pije niemowle. Na panienke splywa promien swiatla z zoltej chmury. . Po drugiej stronie modlitwa "Oracion A La Difunta Correa". Hm...

Dojechalem zaledwie 27 kilometrow do innego miasteczka na tej trasie i kanal: ani autobusu a tory rozebrali. Stalem kilka godzin probujac lapac stopa za miastem wsrod slumsow przedmiesc i nic. Rozne typy sie krecily, dzieci bose o cos pytaly a ja moglem tylko sie glupio usmiechac, bo moj hiszpanski oprocz "Que bonitos ojos" to nieiwele. A nie powiem przeciez facetowi z tatuazami i z bliznami, ze ma ladne oczy, bo moja podroz skonczy sie w swietym Juanie. Juan to chyba Jan... .

Pojazdy rzadko jezdzily w jakimkolwiek tu kierunku. jesli juz ktos jechal, pokazywal, ze jedzie tylko kawalek i koniec. Bueno.

Okazalo sie tez, ze cieply wiatr, ktory od rana wial jeszcze w Mendozie, a tu zamienil sie w huragan zasypujacy oczy piaskiem i pylem nazywa sie "Zonda" i oznacza tylko jedno: totalna zmiane pogody. Teraz jest nawet powyzej 20 stopni a za 2, 3 dni ma byc... ponizej zera! Podobno zawieje od Kordylierow. No coz, zobaczymy. A juz mialem ochote rozbic namiot w jakims dzikim miejscu. Stalem wiec na tym pustkowiu i wszystkie kartony, smieci, nawet pielucha zuzyta musialy sie zatrzymywac na moim plecaku opartym o drzewo. Bylo za pozno. Gdybym nawet zatrzymal stopa od razu do Ischigualasto, dojechalbym tam po zmroku. Wrocilem wiec do centrum i znalazlem miejsce w jednym z dwoch hoteli w miasteczku. Hotel nazywa sie tak jak jego krzywonogi, nieogolony wlasciciel: Don Melchor, czyli Pan Melchior. Pan Melchior zazadal 35 pesos za malenki pokoj z wymalowanym na scianie plakatowkami czarnym rumakiem na czerwono-zoltym tle. Malowala chyba wnuczka... . Ale jest git.

Jutro rano dojade do miasta, z ktorego jeszcze trzeba bedzie podjechac do tych niezwyklych skal taksowka lub okazja. Nie wiem jeszcze, czy bede jechal wyzej, bo kolejny region - La Rioja rowniez obfituje w niezwykle formy natury, na przyklad pionowe ogromne skaly znane jako Mogotes Colorados Camino a Chilecito. Byc moze tez - jesli rzeczywiscie przyjdzie mroz - wroce do Mendozy a stamtad juz na pewno do Chile.

Dzisiejszy dzien, pelen improwizacji, niepewnosci co do kierunku, mozliwosci podrozowania byl tym, czym zazwyczaj byly moje wedrowki. 

czuje zmeczenie i zaraz ide wziac prysznic i polozyc sie pod czarnym wierzgajacym rumakiem. Nie myslcie sobie za duzo!

środa, 4 lipca 2007

Czyste niebo nad Mendoza

Dzis totalnie inna pogoda! Czyste niebo od rana i cieplo. Chce sie zyc! Caly dzien wloczylem sie po miescie, cieszac sie wszystkim. Odwiedzilem ogromny General San Martin Park w zachodniej czesci miasta. Wspaniale drzewa, jezioro i zoo w ktorym smutne lisy, ze serce sie kraje.

Mam juz bilet lotniczy na kolejny kontynent. 28 sierpnia z Iguazu przez Buenos Aires polece do Auckland w Nowej Zelandii. Jutro rano pakuje sie i jade do Santiago w Chile. Stamtad na polnoc wzdluz Pacyfiku.

Brakuje mi poweru tej podrozy. Zbyt duzo czasu spedzam w miastach. Robi sie cieplej i czuje, ze nadchodzi pora zdziczenia. Nie gole sie juz kilka dni...

wtorek, 3 lipca 2007

Mgly nad Mendoza

To juz lipiec. Przelom miesiecy, weekend spedzilem bardzo milo. W Bariloche (w jezyku ludu Mapuche, ktory zamieszkiwal te tereny nazwa miasta znaczy "Przyjazni ludzie") mieszkalem w hostelu jakby zywcem wyjetym z czasow Dzieci Kwiatow. Podobne miejsca znalem z Kathmandu, Lhasy, Dharamsali. Saczaca sie muzyka hippisowska, wspolne przygotowywanie posilkow w kuchni, alkohol i dlugie rozmowy do nocy ludzi z roznych zakatkow swiata. Luzik a jednoczesnie bezpieczenstwo. Pokoje dormitoriow pootwierane, po nocnych balangach lezace na podlodze portfele, ktore wypadly ze spodni. samo miasto jest bardzo spokojne. Bardziej hippisowska atmosfera panuje w El Bolson, ponad 100 km na poludnie od Bariloche. Mieszka tam wielu "artystow" zajmujacych sie wyrobami pseudo ludowymi dla turystow, sprzedawanych na bodaj najwiekszym tego typu targowisku w calej Argentynie. Zaprosila mnie tam czarnowlosa, brazowooka dziewczyna - Mariela - poznana w Bariloche. Kilka dni spedzilem w jej domu. Z pewnych szczegolow moge tylko ujawnic, ze przygotowalem na obiad ... kluski slaskie i befsztyk z kurczaka a la Zambezi. Moj pokazowy posilek, ktory serwowalem juz w domach znajomych w wielu krajach Europy a w zeszlym roku senegalskiej rodzinie mieszkajacej w Marrakechu.

Trudno bylo ruszac dalej po kilku wspanialych dniach w El Bolson. Czuje sie jak Zlotousty z powiesci Hessego. Z checia zostawalbym dluzej w niektorych miejscach, z niektorymi ludzmi, ale kazda rozlaka w takiej podrozy jest nieunikniona, im dluzej przebywa sie w jednym miejscu, trudniej jest sie ruszyc.

Wyjechalem wiec dalej majac swiadomosc, ze wszystkie wspomnienia z czasem bledna, robia miejsce nowym wrazeniom. To smutne, ale mozna zyc w zgodzie z takim losem; nawet czerpac z tego sile. Trungpa w "Szambali" pisal: "jesli wszedles juz na trampoline, nie masz odwrotu. Jedyna madra rzecza jest skok". Poczatek tej podrozy byl wejsciem na trampoline. Teraz tylko do przodu, nie ogladajac sie w tyl.

Dojechalem do Mendozy. Po drodze niezwykle pejzaze Patagonii. Takie, jakie chcialem zobaczyc. Gory o fantastycznych ksztaltach, ktorych wierzcholki rozognialo zachodzace slonce, topole odbijajace sie w krystalicznych wodach jezior i rzek wijacych sie wsrod wzgorz. Za kazdym zakretem drogi pejzaz zachwycal. Dzika Patagonia bez sladow ludzkiej obecnosci.

Nad sama Mendoza jednak wisi mgla i jest dosc chlodno. Podobno nie jest to typowe o tej porze roku. Zazwyczaj jest zimno, ale niebo przejrzyste. Znalazlem sympatyczny hostel za jedyne 18 pesos. To najtansze jak dotychczas miejsce, w ktorym przyszlo mi sie zatrzymac w Argentynie, ale porownujac ceny z indyjskimi, nepalskimi lub pakistanskimi hotelami to majatek. Inna sprawa, ze tu warunki sa o wiele bardziej luksusowe.

Przyjechalem do Mendozy, by od razu ruszyc do Santiago - stolicy Chile i tam kupic bilet do Nowej Zelandii na sierpien. Zaczalem sie jednak tutaj orientowac w cenach i okazalo sie, ze Argentinian Airlines sa tansze na tej trasie niz Lan Chile. W Santiago wiec raczej nie kupie tanszego biletu. W Argentynie z mniejszych lotnisk dolatuje sie do Buenos Aires a stamtad do Auckland. Przelot do Buenos gratis, wiec nie zaoszczedzilbym, gdybym pojechal do stolicy autobusem. Niestety, to wciaz bardzo drogo: okolo 1300 USD. Okolo 4000 zlotych. Taka sama cena biletu do Nowej Zelandii jak i Australii. Zaczynam zastanawiac sie nad pewna redukcja trasy z powodow finansowych. Argentyna jest porownywalnie drogim krajem jak Polska, ale podobno Chile i Peru jest o wiele drozsze. Troche tanszych za jedzenie, autobusy i hotele moge sie spodziewac w Paragwaju i Boliwii. 

Sprobuje sprawdzic ceny statkow pasazerskich i promow z Nowej Zelandii do Australii. Jesli beda drogie, kupie od razu bilet do Sydney na polowe sierpnia i jutro lub pojutrze rusze na polnoc w region Salta. Chcialbym juz wygrzac dobrze swoje kosci w sloncu. Ale nie do bialosci! 

PŁYNNA TOŻSAMOŚĆ - mój blog o ginących kulturach

Zapraszam na założony niedawno blog, poświęcony ginącym kulturom i cywilizacjom, przede wszystkim Papui, na którą planuję powrót latem 2012 ...