czwartek, 29 listopada 2007

Zdjecia z pierwszej czesci wyprawy

Dorwalem wreszcie Photoshopa, poswiecilem sie i do nocy obrabialem zdjecia z pierwszej czesci mojej Drogi. Bo niedlugo polmetek! Wybralem 21 fotek i umiescilem w albumie numer 10. 

Postanowilem nie pokazywac zbyt duzo typowych i popularnych miejsc typu Uluru czy Salar deUyuni, bo to znajdziecie w sieci. Duzo jest ludzi, ktorzy najbardziej mnie fascynuja.

Zmiana planow: polece chyba na Borneo za kilka dni. Opisze ostatnie dni w Malezji niebawem, bo teraz korzystam z kompa, w ktorym nie ma dwoch liter: "b" i "n". Wklejanie ich jest strasznie meczace a tu juz 3 rano, wiec ide spac!

wtorek, 27 listopada 2007

W krainie lagodnosci

No i ucieklem z Indonezji. Spedzilem tam ponad 3 tygodnie i poza Papua tak na prawde kazdy dzien byl zmaganiem sie: w pokojach hotelowych z komarami, poza nimi z natarczywymi zaczepkami co krok. Nagi Papuas nie robilby tam chyba wiekszego zamieszania niz ja... .

Z Jambi pojechalem do portowego Dumai.  Autobus mial jechac 16 godzin, ale ta mordega trwala ponad 20! Autobus byl pelen papierosowego dymu. Palili prawie wszyscy, ale najwiecej dymu produkowala pewna starucha, ktora kaszlala przerazliwie i czasem krzyczala na kogos, kto otwieral maly lufcik, by nmieco przewietrzyc pojazd, ze jej wieje. Na jednym z nocnych postoi rozciagnalem sie na calej dlugosci siedzen w tyle autobusu. Chyba miala ten sam zamiar, bo podeszla do mnie i zaczela szturchac, bym wysiadl jak wszyscy i cos zjadl, ale powiedzialem ze nigdzie sie nie ruszam i odeszla mruczac cos pod nosem. Zmeczony, niewyspany z powodu fatalnych drog i jazgotu z glosnikow, chcialem jak najszybciej gdzies porzadnie odpoczac. W autobusie kierowca "uszczesliwial" pasazerow muzyka indonezyjskiego popu. Kolejne kasety. Wpierw cos w rodzaju Urszuli Sipinskiej, potem jakis chorek i facet o dziwnym glosie. W pewnej chwili kaseta zaczela nawalac. Glos zmienil sie, jakby ktos trzasl tym gosciem, potem jakby spiewajacego zanurzyl pod wode a w koncu bulgot ustal. Pomyslalem, ze to na szczescie koniec, ale kierowca mial w zanadrzu kolejne tasmy. Po kilku godzinach zobojetnialem.

Po drodze zaprzyjaznilem sie z ladna dziewczyna o imieniu Sahara i Ibrahimem - starszym, lekko sparalizowanym panem z Malezji znajacym angielski. Sahara pracowala w kuchni restauracji w Malezji i musiala co 3 miesiace wracac do Indonezji by przedluzyc pozwolenie na prace. Kierowca, jego zmiennik i pomocnik najwyrazniej byli zazdrosni i dogadywali jej, kiedy ze mna rozmawiala. W ukryciu przed nimi pozostawila mi swoj malezyjski numer telefonu. Zadzwonic?

Bilet na szybka, ekspresowa lodz przez Ciesnine Malacca z Dumai do Port Dickson kosztowal 180 000 rupii. To niecale 60 zlotych. Sahara musiala zostac dzien dluzej w Indonezji z powodu jakichs problemow wizowych. Po 3,5 godzinach doplynelismy do brzegu. Odprawa, wbity stempel graniczny zezwalajacy na trzymiesieczny pobyt w tym kraju, pobiezne przejrzenie mojego plecaka i "Welcome in Malaysia Sir!". W czworke z Ibrahimem i dwoma Indonezyjczykami pojechalismy taksowka 30 kilometrow wglab kraju do wiekszego miasta Seremban. Od razu zauwazylem roznice: spokoj, czysto, duzo malajsko - chinskich napisow, ale byla juz noc i duzo nie obejrzalem. Pozegnalem sie z Ibrahimem, ktory jechal dalej autobusem i ruszylem w poszukiwaniu hotelu. O dziwo kilka bylo zamknietych na cztery spusty, ale w koncu znalazlem: Chiew Kee Hotel prowadzony przez Chinczykow. Kiedy pan wpisywal moje dane w ksiege gosci i doszedl do rubryki "zawod", zaskoczylem go swoim chinskim, mowiac: "wo shi lao shi", czyli ze jestem nauczycielem. Rozbawilo go tez moje "sje sje", czyli dziekuje, i teraz, gdy sie ze mna mija, mowi do mnie ze smiechem "sje sje!" To sympatyczne. Hotel czysty i spokojny. Maly pokoj za 30 ringgit, czyli niecale 30 zlotych a w nim maly telewizor, umywalka i wentylator na suficie. Pozny obiad w indyjskiej restauracji. W koncu cos innego niz ryz z kurczakiem. Prawdziwa, pyszna masala dosa i to bardzo tania!

Odwiedzam od rana miasto. Jest cicho, na drogach dobrej marki samochody i zadnych zaczepek. Choc nie widzialem tu zadnego turysty, nie wzbudzam wiekszego zainteresowania. Czasem kupujac cos w sklepie sprzedawca spyta skad jestem. Mysle, ze tu odpoczne.

Jutro jade na poludnie, by odwiedzic Malacca, potem na sam dol gdzie bede chcial znalezc jakis hotel w miescie Johor Bahru graniczacym z Singapurem. Odwiedze to male panstewko na jeden dzien i wracam na polnoc Malezji.

sobota, 24 listopada 2007

Mister mokrego podkoszulka w Palembang

No i jestem juz na Sumatrze. Parno i duszno oczywiscie. T-shirt nie jest najlepszym ubiorem tutaj. W koszuli zapinanej na guziki przynajmniej wietrzy sie klatka piersiowa.
3 godziny trwal wyjazd autobusem z Jakarty. Olbrzymie miasto i kilka postojow. Przed zmrokiem zdazylem zobaczyc wielka, niepokojaca sylwetke Krakatau  - wulkanu - wyspy lezacej miedzy Jawa i Sumatra. Prom plynal 2 godziny. Kiedy rano sie obudzilem, wlasnie przejezdzalismy przez sympatyczne miasteczko, lezace nad rzeka a na brzegu domy na palach. Ku zaskoczeniu kierowcy poprosilem, by sie zatrzymal i wysiadlem. Miejsce nazywalo sie Tanjung Raja, rzeka Ogan a do Palembang, do ktorego mialem bilet, bylo jeszcze okolo 60 km.  Nie bylo tu hotelu i po rozmowie z policjantami zaproponowali, bym rozbil namiot na ich terenie. Potem w koncu dostalem klucz od swietlicy policyjnej i tam rozlozylem materac pod tropikiem. Chlopaki w mundurach skorzy do zartow. Na poczatku jednak sprawdzili moj paszport, poprosili o ksero strony ze zdjeciem i wizy - na szczescie mialem, a potem niby "na pamiatke" zrobili mi zdjecia. Tylko dlaczego na tle sciany, z przodu i obu profili?
W zartach zabajerowalem, ze potrafie wrozyc z reki i po chwili otoczylo mnie kilkunastu mlodych chlopakow w mundurach z wyciagnietymi dlonmi. Opowiadalem rozne glupoty a oni byli wniebowzieci. Gdy chcialem sie przejsc po miasteczku, przydzielono mi mlodego policjanta, ktory wozil mnie motorem i nosil siatke z bananami. Probowalem go zgubic, ale nie udalo sie.
Na posterunku pojawil sie niski pan o imieniu Ilyas, ktory uparl sie, ze pokaze mi miasteczko. O umowionym czasie przyjechal motorem i w ciagu godziny odwiedzilismy kilkanascie miejsc: jego rodzine, znajomych, pobliska szkole, gdzie akurat rozgrywano mecz koszykowki. Wszedzie zatrzymywalismy sie na kilka minut i pedzilismy dalej. Ilyasowi najwyrazniej zalezalo, by pochwalic sie wszystkim w okolicy, jakiego ma kumpla. Wolano na niego, pytajac chyba "co to za bialy facet?" a on odkrzykiwal, ze "Polandia" i ze zatrzymal sie na "polisi" Wu wei. Znosilem to wszystko z usmiechem, choc meczyl mnie katar i bol glowy chyba z powodu zbyt silnej klimy w autobusie. Zoladek tez zaczynal szwankowac... .
Odwiedzilismy tez domki nad rzeka a tam przygotowania do czegos w rodzaju chrzcin. Zaproszono nas na glowne uroczystosci nazajutrz rano.
Ilyas chcial mnie jeszcze zabrac do siebie na obiad, ale podziekowalem. Bylem na typowo biegunkowej diecie: ryz z bananami. Sprawdzone w Indiach. Przydalby sie jeszcze jogurt, ale nie bylo.
Rano przyjechal po mnie i pojechalismy nad rzeke. To bylo swieto czworki dzieci, ktore nie ukonczyly jeszcze roczku. W domu cala starszyzna w odswietnych strojach, z ktora sie przywitalem a Ilya caly uszczesliwiony opowiadal, jakby znal mnie od urodzenia. Wu wei. Wszyscy bardzo mna zainteresowani, a najbardziej dzieciaki na zewnatrz krecace sie przy scenie, na ktorej pozniej odbyl sie koncert: kilku muzykow i spiewajaca dziewczyna. Ilyas probowal mnie namowic, bym wszedl na scene i zaspiewal oraz zatanczyl ale nie palilem sie do robienia z siebie posmiewiska. Juz moja obecnosc byla tu wystarczajacym zaskoczeniem. Kobiety wrzucaly mi w ramiona swoje dzieci, by mezowie robili foty telefonami komorkowymi. No dobra; wu wei.
Oficjalne uroczystosci: w domu kobieta a potem mezczyzna odczytywali fragmenty Koranu, potem 5 kolejnych mezczyzn odspiewalo przypowiesci o 5 fragmentach zycia, w koncu przyniesiono dzieci, ktorym inni mezczyzni starszyzny odcinali male kosmyki wlosow. Ciekawa uroczystosc. Kiedy oficjalna czesc sie skonczyla i miejscowa pop gwiazda znow wskoczyla na parkiet, wrocilismy na posterunek, zegnani kilkudziesiecioma machajacymi rekami. Niezwykle przyjazni ludzie.
Na policji przed wyjazdem kolejne pamiatkowe zdjecia i wyjechalem w koncu do Palembang. Posadzono mnie przy kierowcy, ktorego pierwsze skierowane do mnie slowa brzmialy "Please kiss me". Nie wiem, czy wiedzial, co to znaczylo. Chyba tak, bo po chwili gladzil mnie po rece. Wu wei, ale do czasu. Gdyby zaczal jeszcze bardziej sie do mnie zalecac, niewatpliwie dostalby klapsa!
Jakos dojechalem i znalazlem w Palembang nieco obskorny, tani hotel. Tu tez co chwila slysze zawolania w swoja strone. Miasto lezy nad szeroka rzeka z ladnie polozonymi domkami na palach. Zostane tu do jutra rana i rusze dalej na polnocny zachod.
Jestem coraz blizej rownika.

wtorek, 20 listopada 2007

welcome in Jakarta mister!

Po meczacej podrozy dotarlem do stolicy Indonezji. Tak jak sie spodziewalem, olbrzymi gwar, ruch na drogach ze trudno przejsc przez ulice i wszedzie smrod spalin. Powietrze jest geste i wilgotne. Wiatru prawie nie ma i czuje, jakbym z kazdym oddechem wdychal olbrzymia dawke wyziewow z pojazdow. Byc moze dlatego nie czuje w ogole glodu!
Co krok mozna tu cos zjesc, ale zniecheca sasiedztwo ruchliwej ulicy i zadko cos kupuje. Przeplacam nieco w supermarkecie. Wczoraj wieczorem kupilem normalny ciemny chleb! Od dawna nie jadlem takiego swojskiego sniadania. Z puszka sardynek. Takie male radosci... .
Jakarta to miasto kontrastow. Slumsy a nad nimi wiezowce: budynki rzadowe, biura, banki itd. Trudno tu gdziekolwiek na pobycie samemu. Wszedzie pelno ludzi i oczywiscie na kazdym kroku: "hello mister!", "hello boss!" Gdybym odpowiadal na kazde z zawolan, geba by mi sie nie zamykala.
Dzis odwiedzilem jeden z symboli miasta - wysoka na 132 metry wieze - Pengelola Monumen Nasional, zwany tu potocznie "Monas". Postawiono go w centrum duzego parku. Na szczescie w jego najblizszym otoczeniu nie jezdza zadne pojazdy. Budowla nie zbyt wyszukanej formy: wysoka kolumna na planie kwadratu zwienczona plomieniem, do ktorego wykonania uzyto podobno zlota. Wjechalem na gore winda, skad widac bylo dobrze cala panorame miasta. Tam znow - tak jak w Borobudur - indonezyjscy turysci zainteresowani bardziej robieniem sobie zdjec ze mna niz panorama.
Jezdze tu autobusami. Na kazdym kroku wpadaja do nich sprzedawcy oferujacy niemal wszystko czego dusza zapragnie. Czesto tez wsiadaja chlopcy z gitarami. Zadko ktory umie spiewac lub grac, ale przeciez "spiewac kazdy moze". Potem obchodza autobus z torebkami, domagajac sie zaplaty. Kiedy nie jade autobusem, co krok zaczepiaja mnie faceci przy motorach, oferujac podwiezienie. To forma taksowki zwana "ojek" (czytaj "ociek"). W jakarcie sa tez ryksze motorowe. Nie widzialem ich ani w Surabaya ani w Yogya. Tam - tak jak w Papui - jezdzily rowerowe ryksze zwane "becak".
Miasta Jawy przypominaja nieco miasta w Indiach, ale nie odczuwam tu tej aury tajemniczosci jak na Subkontynencie. Tam unosi sie w powietrzu jakas mistyka. Moze ma to zwiazek z zapachami przypraw i kadzidelek, z dzwiekami, ktorych tu nie ma. Co jakis czas tylko muezin wzywa do modlitwy, ale ludzie nie modla sie tak gorliwie jak na przyklad w miastach Pakistanu, gdzie przed meczetami wprost na ulicach rozklada sie maty dla wiernych chcacych oddac poklon Allachowi. W Indonezji czeste sa male miejsca do indywidualnej modlitwy - tzw "meshola". Zazwyczaj obok znajduje sie woda i toaleta, by byc czystym, kontaktujac sie z Bogiem.
Toalety tu w hotelach wszedzie takie same: oczka i basenik w kacie z woda oraz plastikowy pobierak, ktorym mozna oblac sie woda. Nie ma tu typowych prysznicy. Po spacerze po miescie nie ma to znaczenia: wracam do holetu i oblewam sie zimna woda. Co za ulga!
Komary to powszechnosc. W kazdym hotelu rozciagam nad lozkiem sznur i wieszam moskitiere.
Jutro bede chcial wyjechac z Jakarty i przedostac sie na Sumatre. Miedzy wyspami znajduje sie slynny grozny wulkan Krakatau. Czy pozwoli mi spokojnie przeplynac promem?    

niedziela, 18 listopada 2007

Yogya

Drugi dzien w Jogjakarta. Tu wszyscy mowia na to miasto skrotem i spotkalem sie z co najmniej trzema pisowniami: Yogya, Jogja, Djogdja... .
Atmosfera w miescie nieco lepsza niz w Surabaya, ale na ulicach podobny gwar, zaduch i spaliny. Wystarczy wyjsc na ulice by po kilkunastu minutach czuc sie oblepionym brudem. Yogya lezy u podnoza dymiacego wulkanu Merapi i od jego polnocnej strony przez miasto plyna na poludnie trzy rownolegle rzeczki. Niestety to scieki... .
Ludzie tu podobnie jak na Bali sa na ogol niezwykle pogodni. Wystarczy lekko sie usmiechnac do kogokolwiek, juz odwzajemniaja szczerze. Jawajczycy czasem wydaja sie tez niesmiali. Ale nie na glownej turystycznej ulicy Maliboro, gdzie setki sklepikow z tradycyjnymi wyrobami dziewiarskimi zdobionymi metoda batiku. Kazdy tu wola na turystow, probujac cos sprzedac.
Dzis pol dnia spedzilem na terenie wspanialem buddyjskiej swiatyni Borobudur lezacej ponad 40 km na polnocny zachod od miasta. Mnostwo turystow i wiele szkolnej mlodziezy "polujacej" na Bialych, by przecwiczyc swoj angielski. Zaczynalo sie zawsze podobnie. jakas odwazniejsza dziewczyna zaczynala "dzien dobry panu, czy moze mi pan poswiecic kilka minut?" Za nia pojawial sie tlum jej klasy z zeszytami, gdzie mieli zapisane pytania. Tendencyjne: skad jestem, jak sie nazywam, jak dlugo w Indonezji, moje hobby, czy podrozuje sam, ulubiona indonezyjska potrawa. Gdy dzieciaki konczyly notowac, prosily o autograf. Kilkadziesiat podpisow na minute! "Przeciez nie jestem zadna pop-gwiazda!" - smialem sie, ale ich angielski nie byl tak zaawansowany by zrozumialy co mowie. Zaczelo mnie to meczyc i w koncu robiac grozne miny do zblizajacych sie z ukradka kolejnych grup, oniesmielalem skutecznie.
Swiatynia Borobudur jest imponujaca. Ta stupa zbudowana w VIII - IX wieku na planie mandali, posiada kilka pieter ze wspanialymi reliefami, ktorych jest ponad tysiac. Draznilo mnie, kiedy ludzie robili sobie zdjecia z figurami Buddy, jakby to byly plastikowe koniki w lunaparku. Ogolny luz, smieci na tych swietych stopniach. Na szczescie wczesnym popoludniem nieco sie wyludnilo i moglem w spokoju obejrzec sceny z zycia Buddy. Na jednej ze scen wyobrazenie duzej lodzi. Zainteresowal sie nia w 1983 roku Anglik Philip Beale. Ze starych zrodel pisanych dowiedzial sie, ze przewozono z tych terenow do Afryki cynamon. Zdobyl fundusze, znalazl jawajskiego szkutnika, ktory zbudowal lodz na podstawie reliefu, skompletowal zaloge i z blogoslawienstwem owczesnej pani Prezydent Indonezji  pomiedzy sierpniem a grudniem 1983 roku przeplynal "Cynamonowa Droge" z Marina Beach Ancol na Jawie w poblizu Madagaskaru, Cape Town do Ghany w Zatoce Gwinejskiej. Marzenia sie spelniaja.
Dzien wczesniej odwiedzilem inna swiatynie - hinduistyczna Prambanan. Skutki zniszczenia przez trzesienie ziemi z 27 maja 2006 roku sa tu wciaz widoczne. Sporo glazow jeszcze nie zostalo ustawionych na swoich miejscach, a wiele reliefow jakby po predku ustawiono i wygladaja komicznie fragmenty roznych wielkosci torsow, glow, nog i rak, tworzace nieproporcjonalne hybrydy. Czasem zamiast glowy lub torsu wstawiony jest gladki kamien. 
Wieczorem tradycyjny teatr lalkowy. Obejrzalem przed spektaklem maly warsztat obok muzeum, gdzie wykonuje sie z wyprawionej, lekko przeswitujacej twardej skory bawolej te wspaniale lalki. Perfekcyjna robota i wspaniale azury. Na koniec maluje sie je takze z niezwykla precyzja.
Spektakl cieni magiczny. W starym drewnianym pomieszczeniu przez dlugi czas bylem sam, wpatrzony w podswietlony ekran i cudownie subtelnie ruszajace sie sylwetki bohaterow Ramajany. Za ekranem z dziesieciu muzykow w tradycyjnych strojach, cztery spiewaczki i starszy mezczyzna, narrator odtwarzajacy wersety eposu i poruszajacy lalkami. Mozna bylo w trakcie spektaklu chodzic "na zaplecze" by obserwowac jego artystyczna robote. Niestety, na pobliskim placu odbywal sie koncert rockowy skutecznie przeszkadzajacy w odbiorze.  Przyszlo tez kilka osob, ktore glosno komentowaly  wydarzenia na ekranie. Po godzinie wyszedlem. Wystarczylo to jednak, bym rzeczywistosc mnie otaczajaca zaczal postrzegac w perspektywie spektaklu. Jakbym zaczal nieco lepiej rozumiec miejsce, w ktorym bylem... .
Jutro rano odwiedze Palac Sultana i ruszam dalej w kierunku Jakarty.

Fajnie ze wygralismy z Belgia! Wiecie, jakie Jawajczycy maja skojarzenia, kiedy sie dowiaduja, ze jestem z Polski? "Walesa", "Farsafa" - czyli nasza stolica i... "Dudek"! Mlodzi tutaj uwazaja, ze polska pilka nozna jest bardzo dobra. I niech tak zostanie. A kilka dni temu w lidze indonezyjskiej w derbach Papui Wamena wygrala z Jayapura a Bali przegralo z Surabaya.

środa, 14 listopada 2007

Podroz w czasie

Lecac z Bali na Papue przesunalem zegarek o godzine do przodu, ale tak na prawde cofnalem sie w czasie o setki, tysiace lat. szef Lazarusa - Wiem, ktory mieszka ze swoja holenderska zona i dziecmi w Melbourne zalatwil mi listy polecajace do kilku waznych osob w wioskach w srodkowej Papui i zadzwonil do swojego znajomego w Wamenie - Papuasa o imieniu Fredy. Kiedy przylecialem na lotnisko w gorskiej Wamenie, otoczonej wysokimi szczytami, Fredy juz na mnie czekal z kartka z moim imieniem. Mieszkalem w jego domu. Zona Fredy'ego - Donna studiowala w Holandii i swietnie wlada angielskim. Oboje pracuja w zwiazanymi z kosciolem protestanckim organizacjami misyjnymi: ona w Heli Mission, ktora dowozi helikopterem w trudno dostepne miejsca Doliny Baliem leki, misjonarzy, przewozi chorych itp, a Fredy w Oikonomos Foundation, starajacej sie pomoc ekonomicznie tutejszym ludziom i uczacych ich inicjatywy.

W Dolinie Baliem wszystko jest bardzo drogie. Nie ma tu drog laczacych miasto i tutejsze wsie z Jayapura. Wszystko dowozi sie samolotami. Glownie paliwo i jedzenie. Benzyna kosztuje tu na przyklad 20 000 rupii za litr, podczas gdy w innych czesciach Indonezji 4 500 r. Woda tez jest 4-krotnie drozsza. W weekend zatankowalismy bak do pelna i motorem pojechalem z Fredym na polnocny zachod od Wameny do regionu Pyramide. Nazwe ta nadali misjonarze, widzac ksztalt jednej z gor. Po drodze ludzie z epoki kamiennej: nadzy przedstawiciele plemienia Dani. Jedynym ubiorem byla oslona na penisa zwana "koteka", worek na ramieniu i czasem korona z pior na glowie. Wygladaja niesamowicie, gdy przechadzaja sie poboczem wolno, dumnie, z zalozonymi do tylu rekami. Kilkakrotnie witali sie ze mna obejmujac mnie. Dziwnie sie czulem w objeciach nagiego czlowieka, ktory urodzil sie w czasie i miejscu, kiedy nie znano tu innych narzedzi poza kamiennymi, ktory do dzis wraz ze swoja spolecznoscia toczy walki plemienne, otoczony jest wieloma przesadami i wierzeniami warunkujacymi jego zycie. Ludzie w wioskach nadal obcinaja sobie kamiennym zaostrzonym narzedziem palce na znak zaloby, gdy umrze ktos bliski.

Bazary tutaj sa wspanialym miejscem, gdzie krzyzuja sie drogi ludzi jakby z roznych okresow ewolucji. Muzyka pop, muzyka etniczna, kobiety sprzedajace owoce i warzywa, ktorych twarze tez sa z dalekiej przeszlosci, mezczyzni, ktorzy przykucaja w cieniu obserwujac otoczenie. I ja wsrod nich. Jakis bialy duch,  spacerujacy i pstrykajacy. Dzieci szczesliwe sa, gdy robie im zdjecie i moga sie zobaczyc na malym ekranie aparatu cyfrowego. Czasem spotykalem po drodze gdzies ludzi, ktorych moja obecnosc zaskakiwala. Jeden z Dani pieknie opisal mi miejsce, gdzie mieszka. Czasem cos szepnal, ale na ogol pokazywal mi na migi skad przyszedl. Wskazal na swoje nagie stopy, ktore nigdy nie poznaly obuwia i zrobily sie szerokie, wskazal kamienie na ziemi, po ktorych musi isc do domu, znajdujacego sie za gora chmurach. Jego lewa reka zgieta w lokciu stala sie ta gora, palce szczytem. Szedl palcami prawej dloni po tej gorze, co chwila przystajac i sapiac ze zmeczenia. Znow do gory i znow przystanek. Na szczycie odpoczynek i zejscie w dol. Tak, wspolczulem mu. Ale jemu chodzilo o to, bym w pobliskim sklepiku kupil mu paczke papierosow na droge! Nie ma sprawy.

Oczy tych ludzi sa dobre. Jest w nich wiecznosc i subtelnosc. Wspaniale sie czulem, moc po prostu stac obok nich na bazarze. Stali blisko i patrzeli na mnie. Ci ludzie sa tez skorzy do zartow i smiechow. Jednemu Dani zrobilem zdjecie i dalem 2 000 rupii. Rozbawilo go to, bo to  niewiele i szczypal mnie delikatnie po wloskach reki smiejac sie. Chcial mnie zabrac do swej wioski. Przyrzeklem sobie, ze to zrobie nastepnym razem.

W Pyramide poznalem czlonkow Starszyzny i najwazniejsza osobe - pana Titusa, ktory byl papuaskim misjonarzem. W liscie polecajacym z Jayapury bylo napisane, ze chce pomoc. Fredy znajacy narzecze tej grupy przetlumaczyl, ze chcialbym zajac sie tworczoscia tutejszych dzieci. Stworzyc im warunki do wlanej kreacji. Mowilem o przykladzie Aborygenow, ktorzy zachowali swoj styl wyrazania, ale zamiast na piasku maluja teraz farbami akrylowymi na plotnie i dzieki temu ich sztuka jest znana a oni zyja w godziwych warunkach. Mowilem, ze chcialbym poznac kulture Papuasow tej czesci wyspy i przyjechac tu, by jako wolontariusz pracowac jakis czas. Pan Titus byl wzruszony. Juz na mnie czeka. Poprzez Wiem skontaktuje sie po powrocie z organizacja holenderska wspolpracujaca z papuaska YPA (Yayasan Pekyanan Antarbundaya), ktora jest czyms w rodzaju Centrum Interkulturalnego i dowiem sie, jak moge pomoc i czy oni sa zainteresowani moja oferta.

Wspaniale gorskie powietrze, wspaniali usmiechnieci ludzie pozdrawiajacy mnie na kazdym kroku, cudowna przyroda. Tylko indonezyjskie koszary wojska i policji na kazdym kroku przypominaja, ze ten raj zostal zawlaszczony przez obcych. Wladze Jakarty prowadza polityke migracji, probujac wymieszac ludzi. Na Papue przybywa mnostwo mieszkancow Jawy i Sulawesi. Do czego do doprowadzi?

Teraz jestem juz na Jawie w Surabaya i zaluje, ze nie zostalem w Papui dluzej. Ta czesci miasta, w ktorej jestem to gwarne, brudne miejsce. Ludzie na dworcu autobusowy strasznie nachalni, chcac zarobic na mnie, ciagnac mnie do taksowki lub rykszy, pytajac gdzie ide. Ignoruje ich i rozmawiam ze sklepikarzami oraz ludzmi "spoza branzy turystycznej". Jest tu duszno i parno. Chyba jeszcze dzis wyjade do Jogjakarta. Podobno to bardziej interesujace miasto.

środa, 7 listopada 2007

Papuaski sen

Dolecialem. Jestem w Jayapurze. Od dziecka jakos fascynowalo mnie to tajemnicze miejsce na mapie po obejrzeniu albumu z fotografiami twarzy Papuasow w ich swiatecznych strojach. Te kolorowe piorka na kudlatych glowach, pomazane ochra brody, kosci i trawy w nosie, muszle na szyi i w uszach i te spojrzenia przekrwionych oczu! Horror! Ale na miejscu okazalo sie, ze ci ludzie sa malency, spokojni i zyczliwi, czesto tez niesmiali.
Dolecialem do Jayapury a wlasciwie do Santani z miedzyladowaniem w Timice. Szukalem hotelu. W najblizszym chciano 120 000 rupii. Duzo. Poszedlem z plecakiem dalej i znalazlem inny hotel. 500 000! Wiec chcialem sie wrocic i idac zakurzona droga zobaczylem budynek z ladnie przycieta trawa wokol. Jakis gift shop w jednym z pomieszczen. Papuas z chlopczykiem grabil liscie. Spytalem go, czy wie, gdzie moglbym rozbic namiot. Znal troche angielski. Chwile potem juz mialem klucz od pokoju w tym budynku, w ktorym strozowal ze swoja rodzina. Pokoj pusty. Rozlozylem materac, rozciagnalem sznur i powiesilem moskitiere. Moj gospodarz nie chcial zadnych pieniedzy, ale na sile wcisnalem mu 20 000 rupii. Dla jego rodziny to duzo, dla mnie jakies 7, 8 zlotych. W budynku jest prowizoryczny prysznic, wiec nie trzeba mi nic wiecej. Facet nazywa sie Lazarus i trafilem wlasnie na dzien, kiedy obchodzil z zona 8 rocznice slubu! I jak tu nie mowic o dobrej karmie?! Wieczorem zjawili sie ich przyjaciele: kilkanascie osob w mlodym i srednim wieku oraz troche mlodziezy i dzieci. Lazarus jest szefem jakiegos protestanckiego stowarzyszenia. Jest niesmialy i czasem smieje sie troche nerwowo, ukrywajac zmieszanie. Ma dobra twarz, podobnie jak jego otyla zona bedaca nauczycielka w szkole podstawowej. Dwoje jego synow i corka sa niesmiali. Probuje sobie kupic ich przyjazn slodyczami. I jest coraz lepiej. Jeden ze znajomych Lazarusa ma kumpla w biurze wydajacym surat jalan - pozwolenia na podroz poza dystrykt Jayapura. Dzis rano skserowalem swoja wize, dolaczylem xero poaszportu i dwa zdjecia i powinienem dostac zgode na prawdziwe doswiadczanie Papui. Do Wameny w srodku wyspy nie mozna dostac sie ladem, przynajmniej o tej porze roku. Lataja tam samoloty. Cena biletu w jedna strone okolo 600 000 rupii. Poswiece sie oczywiscie i wydam taka kase, bo to moze jedyna w zyciu okazja zobaczenia ludzi zyjacych jeszcze tak samo od tysiecy lat.
Dzwonilem tez do krewnego Hanny - oficera w Jayapurze, ale teraz jest w Timice. Moze jutro wroci i spotkam sie z nim. Byc moze ulatwi mi poruszanie sie po Papui.
Dzis rano odwiedzilem szkole w ktorej pracuje zona Lazarusa. Wczesniej podarowalem jej torbe, jaka otrzymalem przy kupnie biletu na wystawe kolekcji Guggenheim w Melbourne. Zabrala ja do pracy, pokazujac wszystkim swoim kolezankom. Jest git. Dzieci papuaskie i indonezyjskie razem. Nowa generacja bedzie juz wymieszana. Moze to dobrze. A moze obudzi sie w tych miejscowych ludziach duch niepodleglosci i beda chcieli zjednoczyc sie ze wschodnia, wolna czescia wyspy?
Ludzie na ulicach pozdrawiaja mnie na kazdym kroku. "Helo Mister! Helo Frent!" Co odwazniejsi podchodza, by uscisnac mi reke. Wszyscy Papuasi sa do siebie tak bardzo podobni!
W Santani oprocz lotniska nie widzialem zadnych bialych, w Jayapurze oddalonej okolo 40 km, w ktorej jestem teraz, widzialem jednego chlopaka o takiej samej jak ja skorze. Przyjechalem do Jayapury z Lazarusem jego motorem i postanowilem pozostac tu troche i obejrzec miasto. Lazarus zalatwia swoje sprawy i wroce do jego domu autobusem. Mam nadzieje, ze moje pozwolenie bedzie juz gotowe i szybko kupie bilet do Wameny, by cofnac sie w czasie. Zobaczenie tych ludzi w ich naturalnym srodowisku jest jednym z nielicznych moich marzen...
Trzymajcie za mnie kciuki!

wtorek, 6 listopada 2007

Terima Kasih

Oj ta podroz na polnoc Bali byla z przygodami! Ale nie myslcie sobie za duzo... .

Jechal z nami kumpel brata - Leon,  wielki ochroniarz, bo obawialem sie prowadzic samochod  w takim ruchu.  Kiedy Hanna zdjela pokrowiec z wozu okazalo sie, ze to Toyota Corona z ...1968 roku! Auto czarne, z przodu i z tylu na szybie naklejki "polisi militer" a w srodku kolekcja dyndajacych pluszakow. Zabralismy do auta dwa 20-litrowe baniaki z woda, bo w wozie chlodnica nawalala. Wielki Leon za mala kierownica, chyba z gokarta, ja obok niego a przede mna dyndajaca zolta "rozowa pantera". Miedzy mna i Leonem wielkie pluszowe serce z napisem "love" Hanna z tylu z ciastkami i slownikiem angielsko-indonezyjskim. No i ruszylismy. Zatankowalismy do pelna i zaplacilem 175000 rupii. Co jakis czas trzeba bylo dolewac wode to gruchota, ktory wlokl sie strasznie. Polnocne peryferia Denpasar to mnostwo rzezb kamiennych i oltarzy na sprzedaz. Takze rosliny. Wszedzie mnostwo gestej zieleni. Dotarlismy do Penelokan. Chcialem odwiedzic wioske Trunyan po drugiej stronie jeziora Batur, ktora znana jest z tego, ze cial zmarlych sie nie zakopuje ani nie pali, tylko pozostawia do wyschniecia pod drzewem. Niestety, okolica byla gorzysta i tym gratem nie bylo szans tam dojechac. Zaraz pojawilo sie kilku cwaniakow oferujacych przeporawe przez to jezioro za... 800 000 rupii! To sporo pieniedzy i nawet gdybym mial tyle przy sobie nie zostawilbym swoich towarzyszy podrozy na kilka godzin po tej stronie. Dalem sobie spokoj. Hanna widziala, ze nie jestem zadowolony i zaproponowala odwiedzenie Ubud, lezacego blisko Denpasar. No dobra. Tam mnostwo galeryjek z pseudoabstrakcyjna sztuka i sporo turystow. Odwiedzilismy Monkey Forest. Pierwszy raz widzialem skaczace z drzewa do wody i nurkujace malpy. Ewidentnie popisywaly sie przed turystami.  Jak dzieci. Malpia inteligencja nieco dalej trudzila sie z ewolucja i tarla zapamietale kamieniami liscie. W drodze powrotnej czulem zapach benzyny. Dla Leona to bylo "no problem". No i przed Denpasar braklo nam benzyny. Polowa musiala wyciec w drodze. Leon pobiegl z kanistrem na stacje i jakos dotarlismy do miasta. Zaprosilem ich do restauracji, by podziekowac za przygode. Kilkaset metrow przed domem Hanny znow stanelismy i wrocilismy pchajac auto na plac domu. Hanna przepraszala za auto, ale dla mnie nie bylo sprawy. Bylo smiesznie.

Nie tylko ona w rodzinie nosi mundur. Wojskowym jest najmlodszy brat - Dawid. No i najwazniejsze: krewny jest oficerem policji w Jayapurze! Hanna dala mi jego namiary. Byc moze ten kontakt sie przyda, gdy bede chcial dostac sie do Papuasow.

Codziennie godzinami spaceruje po ulicach miasta. Biedne psy na zbyt krotkich lancuchach pilnujace domow. Kiedy wchodze na jakis plac, szczekaja. Te ktore wlocza sie po ulicach tez czuja, ze jestem obcy . Jeden zlapal mnie za lydke. Lobuz.

Odwiedzilem bazar ptakow. Piekne ptaki w malych drewnianych klatkach. A wroble wokol fruwaja po dachach. Przypomina mi to taoistyczna przypowiesc o wielkim silnym debie przerobionym na meble i sekatym drzewie, ktore doczekalo starosci, bo bylo nieuzyteczne.

Usmiech mam juz niemal przyklejony do twarzy. Wszyscy subtelnie sie usmiechaja. Tylko przy bazarze cwaniacy probuja sie mna "zaopiekowac" i cos sprzedac. Zasmakowal mi balijski owoc o nazwie "salak" Jest wielkosci sredniej cebuli, skore ma ciemnobrazowa, jakby przypalana a faktura przypomina skore weza. Wewnatrz trzy owoce wygladajace jak zabki czosnku. Jeden duzy z pestka jak winogrono (tyle ze twarda) i dwa mniejsze. Nie jest zbyt slodki, troche smakuje jak ananas i tak tez pachnie, ale miazsz ma dobry smak. 10 000 rupii za kilo. O wiele taniej niz jablka tutaj.

Szedl ulica korowod pogrzebowy. Niesiono cialo zmarlej kobiety  na cmentarz. Tutaj niewielu hinduistow stac na skremowanie swoich zmarlych bliskich. Dolaczylem sie. Nikt nie mial nic przeciwko, kiedy fotografowalem. Nawet wrecz przeciwnie. Wolano mnie wskazujac miejsca, gdzie bylo dobrze widac zakopywanie trumny, skladanie na grobie darow w postaci owocow i kwiatow a potem modlow. Pogrzeb nie byl smutnym momentem. Tylko podczas modlow czulo sie zalobny charakter tej chwili. Ludzie sobie gadali, rodzina rozdala wszystkim obecnym - a ludzi bylo na prawde sporo - kubeczki z woda. Najblizsza rodzina - kobiety w ciemnych bluzkach, faceci w ciemnych okularach. Rozmawialem z wnukiem zmarlej kobiety. Dwa dni wczesniej jego babcia rano po prostu zamknela okno, usiadla i zmarla. Fajna, spokojna smierc.

Kiedy szedlem ulica, zawolaly mnie dzieciaki z pobliskiej szkoly muzulmanskiej.  Robilem im zdjecia, gdy pojawil sie nauczyciel, ktory zaprosil mnie do srodka. Oprowadzil po klasach, gdzie pstrykalem i pstrykalem a potem musialem napisac na tablicy kilka slow o sobie po angielsku i przepytac troche dzieci. Pytalem o imiona i... czy maja siostry he he...

Nocami pada obficie, w ciagu dnia jest roznie. dzis na przyklad niemal caly czas swieci slonce. Jutro rano ruszam na Papue. Lot trwa ponad 6 godzin. Z Jayapury bede chcial zdobyc pozwolenie na wyruszenie wglab wyspy i od razu uciekac z miasta. Na poludniu Papui w Timice jakies demonstracje. Widzialem w gazecie zdjecia. Mam nadzieje, ze moj pobyt tam bedzie bezpieczny.

A "terima kasih" znaczy "dziekuje".

piątek, 2 listopada 2007

Usmiechniete Bali

Tylko 2,5 godziny lotu z Darwin i znalazlem sie w innym swiecie. Orient, ktory bardzo mi odpowiada. Denpasar przypomina mi nieco Kathmandu. Duzo przydomowych swiatyn, co krok mozna zobaczyc przy kamiennych posagach lub wprost na ziemi dary zlozone bogom. Choc Indonezja generalnie ma oblicze muzulmanskie, na Bali przewazaja Hinduisci.

Pogoda podobna jak w polnocnej Australii, ale pada bardziej lub mniej obficie dwa, trzy razy w ciagu dnia. Nie jest to jednak uciazliwe.

Kiedy tylko dojechalem z lotniska do centrum miasta taksowka, uderzyla mnie uprzejmosc tych ludzi. Usmiechy i pozdrowienia na kazdym kroku. Turysci nie sa tu jednak zbyt czestym widokiem. Na ogol kieruja sie od razu na plaze lub sa dowozeni na bazar, by zrobic tanie zakupy. 20-letni chlopak prowadzacy z matka i papuaskim pomocnikiem maly sklepik spozywczy pomogl mi znalezc hotel. Po prostu, kiedy spytalem go o droge, powiedzial, bym poczekal, przebral sie i swoim dostawczym autem objechal ze mna kawalek miasta. Wczesniej poczestowali mnie cola i tostami absolutnie nie chcac zaplaty. Na wieczor zostalem zaproszony do jego domu na obiad. Kupilem kilka butelek piwa i milo spedzilem koniec pierwszego dnia na Bali z nowymi znajomymi: Robertem, jego matka i papuaskim pomocnikiem o imieniu Rian, ktory ma bystre spojrzenie i wytatuowana jaszczurke na prawym policzku.

Gdy wczoraj szukalem linii lotniczych poznalem tez mloda kobiete - Hanne - pracujaca... na policji. Kiedy uslyszala, ze wybieram sie na polnoc wyspy odwiedzic region Bangli zaproponowala, bysmy wybrali sie tam razem jej samochodem. OK! Bardzo sympatyczna propozycja... .

Znalazlem dosc tani hotel za 35 000 rupii, to okolo11 zlotych. Jest git. Mam juz tez kupiony bilet do Jayapura na Papui. Lece 7 listopada.

Spaceruje po ulicach, odpowiadajac na usmiechy i pozdrowienia. Przy bazarze zawsze ktos sie "dokleja" i proponuje kupno szafranu, ubran, owocow, pamiatek itd. Troche to uciazliwe czuc czyjas obecnosc za plecami, kiedy chce byc sam i "poluje" na dobre ujecie ze swoim aparatem i kamera.

Szukalem fryzjera, bo dlugie wlosy w tym klimacie nie sa dobre. Oczywiscie od razu jakas sprytna kobieta powiedziala, ze jej brat jest fryzjerem. Zaprowadzila mnie do zakladu i prowadzila pertraktacje, bo starszy pan nie znal angielskiego. Za strzyzenie zaplacilem 20 000 rupii. To nieduzo, ale dalej znalazlem innego fryzjera, ktory strzygl 3 razy taniej. Tak to juz jest z turystami. Znow sprawdza sie moje spostrzezenie z Ameryki Poludniowej i Azji: niektorzy zyja z naciagania a poznaje sie ich po tym, ze znaja angielski. Na ogol nie daje sie orznac, ale Indonezja to nowe dla mnie doswiadczenie, ludzie usmiechaja sie na prawde rozbrajajaco szczerze i latwo ulec roznym bajerom.

Dzis zjem obiad z Hanna a jutro chyba wyruszymy na polnoc.

 

PŁYNNA TOŻSAMOŚĆ - mój blog o ginących kulturach

Zapraszam na założony niedawno blog, poświęcony ginącym kulturom i cywilizacjom, przede wszystkim Papui, na którą planuję powrót latem 2012 ...