poniedziałek, 31 grudnia 2007

Zagubic sie w Angkor

Ostatni dzien roku i moj ostatni dzien w Siem Reap. Jutro rano chce jechac do stolicy Kambodzy. Polubilem to miejsce. Fundowalem sobie dlugie calodzienne eskapady rowerem. Tylko pierwszego dnia skorzystalem z motodupa. Tak tak! Motodup to tutaj motocyklowa taksowka. Chlopcy na motorach czekaja na klientow na poboczach drog.

Dojechalem o swicie pod Angkor by jak tysiace innych turystow uzbrojonych w aparaty, kamery i co ino obejrzec wschod slonca nad wiezami. Ladny widoczek. Potem wiekszosc wrocila do hoteli na sniadanie a reszta rozpierzchla sie po calym terenie. Imponujace plaskorzezby wokol swiatyni przedstawiajace sceny z czterech najwazniejszych hinduskich legend. Szczegolnie wspoaniale batalistyczne sceny z Ramajany i Bhagawad Gity. Nie bede opisywal, bo to znajdziecie w ksiazkach z historii sztuki lub w internecie. Obejscie terenu Angkor zajelo mi kilka godzin a z mapy wynikalo, ze to malenka czesc calosci tego archeologicznego parku. Kilkadziesiat swiatyn roznej wielkosci, okresu (najstarsze z X, najmlodsze z konca XII wieku) oraz stanu (czesto to ruiny) porozrzucanych jest po ogromnym terenie. Z mapki, ktora dostalem w hotelu wynikalo, ze dlugosc terenu wynosila ponad 20 kilometrow. Obejsc to wszystko pieszo - unmoglich.

Pozyczylem zdezelowany rower za 2 dolary od sprytnej dziewczynki sprzedajacej pod Angkor pamiatki i pojechalem na polnoc do Bayon oddalonego kilka kilometrow. To drugie po Angkor najwazniejsze miejsce calego parku archeologicznego. Nieco mlodsze od Angkor - z konca XII wieku, jest juz buddyjskie. Angkor jest hinduistyczne. Bayon to 37 wiez tworzacych wielka stupe. Na nich kamienne glowy bodhisattwow. Wspaniala budowla. kapliczki na roznych poziomach, schody i pelno tajemnic. Wszedzie w Angkor mozna znalezc na scianach reliefy z pieknymi kobietami o obnazonych piersiach. To Apsary. Czesto sie usmiechaja, czasem rozczesuja wlosy, trzymaja kwiat pieknymi dlonmi o dlugich palcach, tancza... . Te same twarze mozna wciaz zobaczyc u tutejszych khmerskich dziewczyn.

Za Bayon Tarasy Sloni oraz rekonstruowane mniejsze, ceglane swiatynie.

Bayon jest restaurowana z olbrzymia pomoca Japonczykow. Ich tez, obok Koreanczykow i Chinczykow jest tu najwiecej. Przemieszczaja sie autobusami i fotografuja bez konca przy kazdej rzezbie, na kazdych schodach, niemal kazdym kamieniu. Pojedynczo, po dwie osoby, trzy, cale grupy, potem wujek z lewej strony a ciocia z prawej, albo odwrotnie. Trwa to i trwa a zachodni turysci czekaja, by w koncu pstryknac cos bez sztafazu. Taka Karma!

Zwrocilem rower dziewczynce. Zapraszala nastepnego dnia, ale nastepnego ranka wzialem rower za dolara z wypozyczalni spod zaprzyjaznionej kafejki internetowej, ktora prowadzi mloda piekna apsara o imieniu Sreyneang. Tego dnia objechalem mniejsze swiatynie znajdujace sie na wschod od Angkor i Bayon. Zapinalem rower do koszy na smieci w cieniu drzew, okazywalem bilet straznikowi, dziekowalem za wode, pamiatki, ksiazki dzieciom i wchodzilem na teren kolejnych ruin. Najwspanialsze byly te opanowane przez nature: Ta Som oraz Preah Khan. Konary i korzenie drzew oplataly jak monstrualne miesnie wielkie glazy. Czasem mozna bylo dostrzec pomiedzy nimi jakies plaskorzezby. Niezwykla byla sila tych drzew. Czasem jakby unosily tonowe kamienne bloki w powietrze! Czulem niezwykla energie tych miejsc i czasem wzruszenie, ze tu na prawde jestem. Znow wiele godzin na rowerze az mnie d... bolala, ale to byl wspanialy dzien.

Przy wjezdzie rozdawano ulotki w ksztalcie pocztowek informujace o koncercie, jaki odbywal sie w sobotnie wieczory w tutejszym szpitalu pediatrycznym. Przyciagnelo moj wzrok jedno slowo: Bach i postanowilem pojsc. Ale muzyka okazala sie byc na drugim planie. Na wiolonczeli gral doktor Beat Richner opiekujacy sie tutejszymi dziecmi od kilkudziesieciu lat i tworca Fundacji Katha Bopha. Przetrwal Czerwonych Khmerow a teraz walczyl z neokolonializmem, jak nazwal sytuacje w ktorej znajdowala sie Kambodza. To dzieki jego determinacji powstaly trzy szpitale pediatryczne: dwa w Phnom Penh, jeden tu, w Siem Reap. Gral i opowiadal o sytuacji tutejszych dzieci, o tym, jak swiat ignoruje biede i nedze, choc to zachod, Kissinger, ktory wydal rozkaz bombardowania Kambodzy podczas wojny wietnamskiej (potem otrzymal pokojowego Nobla...) przyczynili sie do tego, ze pozniej wybuchla tu wojna domowa w nastepstwie ktorej w kraju wciaz 65 procent mieszkancow choruje na gruzlice. Swiat sie zamknal przed Kambodza gdy wybuchla tu epidemia SARS. Pomagano bogatym z powodu koneksji biznesowych: pomagano Kuala Lumpur i Singapurowi, ale do Kambodzy nikt nie przyjezdzal. Doktor Richner, korpulentny pan lekko lysiejacy z kreconymi wlosami i w okularach opowiadal, puszczal fragmenty filmow z sytuacji w tutejszych szpitalach i gral Bacha. Gral niezle, z pasja. Moze swoja frustracje przelewal na muzyke.  O co prosil turystow? Glownie o krew a tych bogatych rowniez o pieniadze. Po koncercie wiele ludzi mialo lzy w oczach i oblegano stoiska z pamiatkami: t-shirtami, pocztowkami, ksiazkami, z ktorych pieniadze szly na szpital.  Broszury podawaly fakty: w 3 szpitalach rocznie przyjmowanych jest 600 000 dzieci, przeprowadza sie 9000 operacji, 100 000 szczepien i przyjmuje 5500 urodzen. Gdyby nie Fundacja Katha Bopha w kraju co roku umieraloby 2800 dzieci. Szpitale prowadzily tez dzialalnosc edukacyjna dla studentow medycyny i pielegniarek. Cala opieka medyczna jest tu darmowa. 95 procent rodzin tutaj jest zbyt biednych by placic za leczenie.

Nastepnego dnia rano objechalem olbrzymi rezerwuar wodny dlugosci 8 kilometrow, szerokosci 2,2 km. West Baray. Zadnych ludzi, sciezka piaszczysta i ciepla woda. Cisza kompletna, tylko lekki szum drzew.

A wieczorem w szpitalu doktora Richnera dalem sobie wytoczyc 350 mililitrow krwi.

 

Nie bede chyba obchodzil tu Nowego Roku, bo w Kambodzy, jak powiedziala mi Sreyneang Khmarski Nowy Rok przypada 14 kwietnia. Chociaz kto wie, gdzie mnie zaraz poniosa nogi... .

piątek, 28 grudnia 2007

Kambodza w sloncu i w kurzu

Wieczor wigilijny byl... nietypowy, ale bez szczegolow. Tak jak pisalem wczesniej nie czulo sie tu atmosfery Swiat. W pierwszy ich dzien nieco skacowany pojechalem odebrac paszport z chinskiej Ambasady. Choc sugerowano poczatkowo ze mam zaplacic 1100 bahtow za wize, poprosilem uprzejmie by ladna pani w okienku sprawdzila, czy czasem obywatele polscy nie maja od pewnego czasu wizy gratis. I nie mylilem sie. Caly dzien spacerowalem po miescie po obu stronach rzeki. Jak przyjemnie!

W drugi dzien Swiat pojechalem wczesnym rankiem pociagiem na granice z Kambodza. Tam byl juz inny swiat: wielkie drewniane wozy ciagnione przez ubogich ludzi a na przejsciu skorumpowani celnicy. Choc turystyczna wiza - jak byk bylo napisane - kosztowala 20 USD, jesli ktos nie dorzucil jeszcze "piatki", mogl czekac dlugo. Rodzina Hindusow wyklocala sie o to i zamknieto im przed nosem okienko, ja dolozylem myto i po chwili mialem elegancka wlepke w paszporcie. Hindusi dogonili mnie nieco dalej, gdy w nastepnej kolejce czekalo sie na stempel.

- Szybko was odprawili - powiedzialem

- Bo zrobilismy to co ty, dolozylismy po 5 dolarow. To oburzajace!

He he!

Miasto graniczne zakurzone do granic przyzwoitosci. Wiele osob w maskach przeciwpylowych i z opatulonymi glowami. Dojechalem na pace pick-upa do miasta Banteay Meanchey. Tumany kurzu za kazdym pojazdem. Bylem czerwono - bialy gdy dojechalismy. Wlosy sztywne jak druty. Tam droga sie rozwidlala: na poludniowy wschod do Phnom Penh, na polnocny wschod do Siem Reap. I tam ciagneli wszyscy turysci. I tam postanowilem tez jechac ja. Zostalem jednak na noc w hotelu w tym miescie. Pokoj elegancki z lazienka, recznikiem i TV za jedyne 5 dolcow. W miescie mijalem sie kilka razy z Wlochem o ksywie Paganini. Gdy powiedzial, ze jest magikiem odruchowo zlapalem sie za kieszenie i sprawdzilem, czy mam wciaz przyt sobie aparat fotograficzny. Ale Paganini mnie uspokoil: tu nie pracowal. Przyjechal do Indochin glownie z jednego powodu: pieknych i tanich kobiet. Ach ci Wlosi!

Rano probowalem wydostac sie z dworca autobusowego. Ale autobusow do Siem Reap nie bylo. Ludzie udajacy sie tam czekali cierpliwie na pakach pickup-ow w upale i kurzu. Kierowcy dopadali kazdy przyjezdzajacy pojazd, by wyrwac toboly podroznych i wrzucic je do swojego wozu i skompletowac woz. U nas bylo jeszcze sporo wolnego miejsca co nie wrozylo dobrze. Po godzinie odwiazalem swoj plecak z dachu. Kierowca z przyklejona do ucha telefonem komorkowym nie oponowal. Wyszedlem na zapylona droge i po kilkunastu minutach zatrzymal sie jeep z kambodzanska rodzina. Zgodzili sie na 15000 reali za kurs do Siem Reap. (1 dolar to tutaj 4000 reali) Na pickup-ie zaplacilbym 20 000. Kilka kilometrow i stanelismy w korku. Naprawiano most. Kladziono wielkie stalowe plyty, w ktorych przepalano otwory palnikiem i skrecano srubami. Nie wygladalo to profesjonalnie... . Na szczescie po godzinie w chaosie zdolalismy sie przeprawic na druga strone. Wszystko, co przy drodze: palmy, domy itp czerwonawo - rdzawe od pylu. Duzo sadzawek obok drog w ktorych pluskaja sie dziec a ich rodzice brodza szukajac malzy. Droga ubijana. Kilka kilometrow przyjemnej jazdy i stop. Zlapalismy gume. Kierowca nie mial juz dobrego zapasowego kola. Zwrocil mi pieniadze i pokazal na droge, bym lapal okazje. Zostawilem mu jednak 5000 reali. Kolejny pojazd - taksowka z Niemcami. Mieli wolne miejsce. W koncu dojechalem do Siem Reap po 15.00. Znalazalem sympatyczny koreanski Global Guest House. Kokosow w nim nie zbijaja, bo pokoje po 4  i 2 dolary. Czysto i przyjemnie.

Siem Reap to baza wypadowa do oddalonego kilka kilometrow Angkor Wat. Miasto wzbogacilo sie na turystyce. Wiele ekskluzywnych hoteli a sporo ludzi mowi po angielsku. Mnie zainteresowaly oferty masazu. Tylko zle mnie nie zrozumcie! Tajski masaz - to jasna sprawa, robiony przez "na prawde niewidomych" - jeszcze tez, ale spotkalem sie takze z oferta Hammer Massage. Zastanawiam sie czy mozna sobie wybrac wielkosc mlotka... .

W Kambodzy obowiazuja dwie waluty: reale i dolary. Bankomat wyplacil mi "zielone". No problem. Dowiedzialem sie, ze do Angkor moge dojechac ryksza, motorem lub wypozyczonym rowerem.  Bilety jednodniowe - 20 USD, 3-dniowe - 40 USD. I taki bilet kupilem przed zachodem slonca jeszcze wczoraj. Przy kasie robia delikwentowi zdjecie i po chwili dostaje sie laminowany dokument. Cale pielgrzymki ludzi z calego swiata. Tylko Eskimosow i Pigmejow nie widzialem. Moze zle sie rozgladalem... .

Zachod slonca ogladalo sie z ruin na wzniesieniu. Szczerze mowiac nic specjalnego... . Potem zejscie kilkaset metrow w tlumie ludzi i powrot w korku do miasta. W obie strony jechalem motorowerem za 3 USD z chlopcem pracujacym w hotelu.

Dzis przed 6.00 znow tam pojechalismy. Wschod slonca nad Angkor o wiele ciekawszy, ale znow tlumy. Potem troche sie to wszystko rozpierzchlo, bo ruiny zajmuja olbrzymi obszar. Spedzilem tam caly dzien. Jutro wynajme za dolara rower na caly dzien i objade kolejna czesc kompleksu, pojutrze reszte. Opisze Wam to wszystko na koniec.

No to pa!

poniedziałek, 24 grudnia 2007

Uwieziony w BKK. Troche nowych zdjec

Wrocilem do stolicy Tajlandii. Wczesniej jednak spedzilem 2 dni w Chiang Mai. Turystow tam mnostwo i czasem czulem sie jak na ulicach dzielnicy Thamel w Kathmandu. Knajpki, pamiatki, zagubieni przebierancy z Zachodu. Spotkalem tam bardzo przyjaznych ludzi: recepcjonistka hotelu Sarabu w ktorym sie zatrzymalem o imieniu Im (krotko i zwiezle, nie problem zapamietac) oraz rodzina kobiety, ktora spotkalem w pociagu. Zadzwonilem do jej corki - Suvimol - tak jak obiecalem i odwiedzilem je. Przywitaly mnie trzy tajskie generacje: matka Suvimol - Supranee, ona sama i jej 11 letnia corka Pim. Jakbym byl dawno nie widzianym kuzynem! Usciski i ucalowania na przywitanie. Spedzilem z nimi tylko godzinke. Suvimol zna niezle angielski. Serdeczna atmosfera. Zegnalismy sie na prawde jakbysmy byli rodzina. Szkoda ze nie spedze z nimi Swiat... .

Pognalem do Bangkoku by odebrac swoj paszport z chinskiej Ambasady. Niestety tu dzis wolne bynajmniej nie z powodu Swiat. Wybory. Trwa to juz ponad tydzien, ale dzis jakas kulminacja i urzedy pozamykane. W hotelu zapewniaja mnie, ze jutro wszystko wroci do normy. Mam nadzieje, bo musze zdazyc opuscic Tajlandie do 28 grudnia. 

A dzis Wigilia. W miescie kolorowe swiatelka na ulicach, lecz nie z tego powodu. To wciaz celebracja urodzin krola, ktory 5 grudnia ukonczyl 80 lat. Wiele tu jego portretow. Rozne, rozniste! Oficjalne, w galowym stroju, w klimacie socrealizmu, gdzie spotyka sie z ludem pracujacym, czasem z malzonka, czasem jako mlody chlopak w stroju mnicha, czasem spocony, co mnie zaskoczylo. Na szyi pot, a na czubku nosa tez kropelka! Zdjecie zrobiono z profilu i w pierwszej chwili myslalem, ze to golab "napscyl" na plakat, ale nie!

Krol wydaje sie niesmialy. Mimo 80 lat nawet na aktualnych zdjeciach (czasem to olbrzymie, oprawione w zlote ramy rodzaje oltarzu) nie stracil "chlopiecego" spojrzenia. W okularkach w drucianej oprawie. Budzi zaufanie, nie to co nowy krol Nepalu, ale to inna historia. Rama IX skojarzyl mi sie z Ludwikiem II Bawarskim, lecz ten protektor Wagnera nigdy nie patrzyl wprost, w obiektyw nowego wynalazku, jakim byl w polowie XIX wieku aparat fotograficzny. Zawsze jakos zamyslony... . Rama IX wydaje sie niesmialy i smutny. Nawet gdy stoi przy swej malzonce usmiechnietej, promiennej i trzymajacej kotka, jest sztywny, jakby krepowalo go to, ze musi pozowac. Z pewnoscia to samotnik gdzies w glebi duszy. Chyba dlatego wydaje mi sie bliski... . Tylko raz w miescie zauwazylem przedstawienie, gdzie sie usmiecha, pochylony do kleczacej przed nim staruszki ze zlozonymi rekami.

Ale dzis jest dzien urodzin innego Krola. Wielu turystow zjechalo tu by spedzic Swieta w Bangkoku. Ja najchetniej bym stad uciekl. Kiczowata, pelna chalasu i pokus ulica Khao San w poblizu mojego hotelu przyciaga i odpycha. Byc moze wypije dzis tajska whisky i poszukam tam towarzystwa. .. .

Wrzucilem kilkanascie nowych zdjec do 10 albumu.

A teraz najwazniejsze: Dziekuje ze jestescie ze mna! Dziekuje za wszystkie zyczenia. Dzieki Waszej pamieci zniose dzielnie te Swiateczne dni.

Ja tez skladam Wam serdecznosci. Niech spelnia sie Wasze marzenia!

czwartek, 20 grudnia 2007

Nai Soi: dlugoszyje i dlugouche pieknosci

W Bangkoku zostawilem paszport i wniosek o wize w Ambasadzie Chin. Mysle, ze majac wize latwiej mi bedzie zdobyc wizy do Kambodzy i Wietnamu. Termin oczekiwania - 3 dni. Postanowilem nie czekac w stolicy i ruszyc w najwazniejsze miejsce, ktore chcialem odwiedzic w Tajlandii.

Popoludniem wsiadlem w pociag i po calonocnej podrozy, mocno zmeczony i niewyspany dotarlem do Chiang Mai. To drugie co do wielkosci miasto tego kraju nazywane "Roza Polnocy", ale nie ono mnie interesowalo. W pociagu poznalem mniszke w bialych szatach i niezwykle przyjazna starsza pania. Nie znala slowa po angielsku, ale zartowala ze mna, szturchajac mnie w ramie. Smialismy sie, nie rozumiejac co do siebie mowimy. Na szczescie mniszka przetlumaczyla troche. Kobieta dowiedziawszy sie, ze jade do Mae Hong Son powiedziala, ze mi pomoze. Przyjechalismy po 5.00 rano na dworzec Chiang Mai i wzielismy tuk tuka, czyli tajlandzka ryksze motorowa. Dojechalismy do jej domu w poblizu centrum miasta. Kobieta prowadzila z rodzina restauracje. Obudzila swoja corke oraz wnuczke. Posiedzielismy troche rozmawiajac przy kawie i sniadaniu, potem wzialem prysznic i corka znajaca angielski zalatwila mi transport na dworzec autobusowy. Odwiozly mnie wszystkie trzy. W ostatniej chwili zdazylismy na autobus jadacy do Mae Hong Son. Serdeczne pozegnania i prosba o telefon, jesli wracajaczatrzymam sie w Chiang Mai. Kolejne wykonczajace 9 godzin jazdy gorskimi drogami. Wojsko dwukrotnie sprawdzalo tozsamosc pasazerow. Piekne widoki, ale nie dla nich tak sie trudzilem i Mae Hong Son tez nie bylo celem tej wyprawy. Od razu ruszylem z plecakiem za miasto by nie tracic czasu i byc jak najblizej wioski Nai Soi. To miejsce, gdzie zyja uchodzcy birmanskiej mniejszosci narodowej zwani Karen. Znani sa z niezwyklych ozdob swoich kobiet, ktorym juz w mlodym wieku zaklada sie mosiezne obrecze na szyje i doklada kolejne z wiekiem. Chcialem zobaczyc te dlugoszyje pieknosci. Wraz z nimi w wiosce zyja kobiety o bardzo ponaciaganych platkach usznych, w ktorych rowniez noszone sa ozdoby.

Robilo sie juz powoli ciemno. Probowalem lapac stopa. Zatrzymala sie kobieta i podwiozla do osrodka turystycznego z campingiem. Rozbicie namiotu we wspanialym otoczeniu wzgorz i drzew na zadbanej przystrzyzonej trawie - 80 baht, czyli jakies 8 zlotych. Wczesnym switem prysznic i ruszylem droga wedlug znakow informujacych, gdzie znajduje sie wioska. Takie wioski z "dlugimi szyjami" w Tajlandii sa trzy. Dwie kolejne znajduja sie na poludniowy zachod od Mae Hong Son. Nai Soi jest najwieksza i lezy okolo 35 kilometrow na polnocny zachod od miasta. Kilkanascie kilometrow podwiozl mnie wiesniak wiozacy warzywa na bazar. Siedzialem na pace na workach z kartoflami. Wzgorza przykrywaly jeszcze poranne mgly. Wspaniale powietrze! Kawalek szedlem pieszo i zatrzymal sie mezczyzna pracujacy w obozie uchodzcow. Nai Soi to spora wioska i jak sie okazalo uchodzcy zyja nieco dalej w oddaleniu od Tajow. Wstep na jej teren - 250 baht. Te pieniadze, jak informowala kartka przy drewnianej bramie, sluzyly stworzeniu opieki medycznej, mozliwosci edukacyjnych itp pomocy. Ludzie ktorzy tu mieszkali uciekli przed przesladowaniami socjalistycznego rzadu Birmy 10 lat temu. W Tajlandii nie maja prawa do pracy oraz ograniczona swobode poruszania sie. Moga jechac najwyzej do Mae Hong Son.

No wiec przybylem do wioski. Przed chatami wiszace szale i stoiska z pamiatkami, ktore wyrabiane sa przez ludnosc Karen. I zobaczylem te kobiety! Spokojne, mowiace cicho i znajace angielski. Godzily sie na robienie zdjec. Obrecze wyraznie krepowaly im ruchy glowa. Szedlem wolno wioska wczesnym rankiem. Turystow zadnych. Gdy probowalem filmowac kamera mi wysiadla. W takim miejscu! Probowalem cos z tym robic, ale nie pomagalo nic, nawet metoda wstrzasowa. Moze tak mialo byc? Moze to znak, ze powinienem na ta rzeczywistosc patrzec nie poprzez obiektyw, tylko bezposrednio? Byc na prawde blisko tych ludzi? Dalem sobie spokoj z kamera.

Doszedlem do gwarnych budynkow. Innych niz drewniane, kryte dachami z lisci tu nie ma. Dwa podluzne domy przedzielone niewysokimi scianami. Szkola. Dzieci z poszczegolnych klas moglyby stanac na lawkach i widzialyby kolegow obok. Tam tez dziewczynki ze zlocistymi obreczami. Ciezkie te obrecze! Sprawdzalem na jednym z bazarowych stoisk przed chata. W jednej z klas bardzo mlody nauczyciel. Jego klasa akurat miala maly sprawdzian i moglismy porozmawiac. Swietnie mowil po angielsku. Rowniez przybyl z Birmy jako maly chlopiec. Uczyl tu dzieci matematyki. Nieco dalej przed domem dzieciaki cwiczyly oko strzelajac z procy. Najwyrazniej obyte byly z turystami, bo jeden szkrab wskazal na moj aparat a gdy mu podalem wiedzial, jak przelaczyc na robienie zdjec i pstrykal fote za fota. Inne kazaly mi kucnac i wskoczyly na kolana. Po chwili przyszedl ich ojciec z polowania. Dzieci wyjely z jego worka kilka malych, zolto-czarny ptaszkow. Ogladaly je szczegolowo, rozchylajac nogi i dzioby. Juz wiem, dlaczego cwiczyly strzelanie z procy... .

Spacerowalem po okolicy. Chodzilem pomiedzy chatami na wzgorzach. Wioska nie byla duza. Na obejscie wszystkich domow wystarczylaby godzina. Wspaniala, sielska atmosfera. Siadalem czasem przy jakiejs kobiecie przygladajac sie, jak tka szal. Mniejszy - 100 baht, wiekszy, 150. Kupilem tylko grzebien o ciekawej konstrukcji oraz VCD, zeby jakos powetowac sobie niemozliwosc filmowania. W wiosce przewazaly kobiety "dlugoszyje". Dlugouche mieszkaly za szkola. Mlodsze mialy drewniane kolki oraz kawalki kosci w uszach, starsze zas srebrne ozdoby. Wszystkie one mialy tez obrecze na nogach. W punkcie medycznym poprosilem o wate nasaczona spirytusem, bo w kamerze wyswietlal sie komunikat, ze glowica jest brudna. Tez nie pomagalo. Spytalem pracujaca tam dziewczyne, czy obrecze nie powoduja jakichs urazow szyi, kregoslupa, ale mowila ze nie. Co najwyzej otarcia lub infekcja skory. Rzeczywiscie, czasem widzialem dziewczyny trzymajace chustki pod obreczami.

Nie chcialo mi sie wracac. Taki spokoj, wspaniale miejsce i wspaniali, usmiechnieci ludzie. Ale musialem spakowac swoj namiot i jechac do Bangkoku. Dzis wlasciwie mialem odebrac paszport w Ambasadzie Chin. Odbiore go w poniedzialek. Mam nadzieje, ze Ambasada Kambodzy pracuje w Swieta, bo musze opuscic Tajlandie do 28 grudnia.

poniedziałek, 17 grudnia 2007

Bangkok: wracaja wspomnienia.

Wiecie ktory rok mamy? 2550. Przynajmniej taki rok jest na stemplu w bilecie z Krabi do Bangkoku. Dzien ten sam co u nas, a miesiaca nie jestem w stanie odczytac.

W Krabi spedzilem 2 dni. Podjechalem na plaze i kiedy udalo mi sie uciec przed tabunami Szwedow ("teraz pora na Skandynawow" powiedziala do mnie poznana Tajka o ktorej za chwile), znalazlem spokojna plaze ze wspanialymi widokami na wysokie, kilkudziesieciometrowe skaly wyrastajace z wody. Szwedzi na ogol odwiedzaja sklepy z pamiatkami lub plyna na ktoras z wusepek by pobyczyc sie kilka godzin na sloncu i wrocic. Tu tez krecono jeden z odcinkow Bonda, o czym trabia biura podrozy. Mnie to jakos nie bawilo , ale zrelaksowalem sie, gdy znalazlem opustoszala plaze i wspaniale odpoczalem plywajac i biegajac, bo staram sie trzymac kondycje odkad odwiedzilem w Malezji pana od akupunktury... . Forma mi sie przydala dzien pozniej, ale po kolei:

Wracajac pieszo w strone Krabi, ogladajac plantacje drzew kauczukowych i ananasow (nie widzialem, ze rosna tak nisko) zatrzymal sie przy mnie samochod. Trzy dziewczyny. Za kierownica mloda Tajka juz wspomniana o imieniu Wanida. Energiczna kobieta sukcesu, posiadajaca restauracje, salon pieknosci oraz szefujaca firmie budujacej domy. Jesli ktos z Was zamierza kupic dom pietrowy ponad 300 metrow kwadratowych w okolicy Krabi, moge podac szczegoly. Spedzilismy dwa dni i zaprzyjaznilismy sie. Wanida zaczynala od zera: sprzedawala z matka warzywa na bazarze, po college'u pojechala do stolicy i tam nauczyla sie byc ambitna i przebojowa. Jej kolejnym planem bylo otworzenie szkoly dla biednych dzieci Tajskich i szuka wolontariuszy mogacych pouczyc je angielskiego. Ktos jest zainteresowany? Moge podac namiary. Gwarantowane wyzywienie oraz zakwaterowanie. Dzien pozniej Wanida zawiozla mnie pod wysoka skale ze swiatynia na jej szczycie. Swiatynia Tygrysa, Wat Tham Sewa. Na dole tak jak przy kazdej swiatyni oltarze z figurami itd, ale tu bylo cos niezwyklego: trzy niewielkie repliki samolotu. Wanida opowiedziala mi o mnichu, ktory kupil wrak samolotu, jaki rozbil sie przed laty i jakims cudem nikt nie zginal. Mnich - biznesmen z czesci zrobil fetysze: sprzedawano pod skala male srebrne wisiorki, w ktorych takze byla domieszka metalu rozbitej maszyny Tajskich Linii Lotniczych. Byly tez wisiorki w ksztalcie samolotu a kilka ocalalych fragmentow wraku mozna bylo zobaczyc przy budowanej obok olbrzymiej pagodzie. Ale dziwna rzecz: gdy pytalem o ta historie mniszki sprzedajace dewocjonalia, zaprzeczaly, jakoby rozbil sie jakis samolot. Gdy drazylem temat i pytalem, wobec tego czym sa te dziwne samoloty z figurami Buddy i kwiatami na kadlubie? Mowily, ze to... lotnisko! A te czesci prawdziwego samolotu przy pagodzie? Nagle przestawaly rozumiec angielski... .

Glownym miejscem byla jednak swiatynia na szczycie wysokiej gory. Prowadzilo tam tysiac dwiescie trzydziesci osiem schodow, ktore czesto byly bardzo strome. Wszedlem niezle zmeczony, ale i tak sukces, bo niektorzy rezygnowali gdzies w polowie. Na szczycie stupa wielka figura siedzacego Buddy i wspanialy widok na cala okolice. A potem w dol: tysiac dwiescie trzydziesci osiem stopni, a niektore na prawde strome!

Odpoczalem w Krabi. Na nocnym bazarze serwuja tam wspaniala, swieza  catfish z ryzem i warzywami. Przy miejscowej swiatyni spotkalem wspaniale wytatuowanych mnichow. Ich ciala byly jak ksiega z tajemniczymi znakami, napisami i rysunkami. Obedrzec takiego ze skory po smierci i wyprawic. Ladnie by na scianie wygladalo... .

Pozegnalismy sie z Wanida jak starzy znajomi, obiecujac kontakt. Powiedziala tez, ze jesli kiedys przyjedzie w te miejsce jakis moj znajomy, moze sie u niej zatrzymac.

Nocnym autobusem pojechalem do Bangkoku i przyjechalem dzis o swicie. Niezbyt dobrze pamietalem jak nazywa sie pomnik, przy ktorym mieszkalem ponad 2 lata temu i dojechalem w inne miejsce niz chcialem. Troche pobladzilem, zanim w koncu dojechalem autobusem pod Pomnik Demokracji i w tej okolicy znalazlem hotel. C.H.2 prowadzony przez transwestyte. To w ogole okolica grzechu. Duzo sie tu dzieje. Niektore hotele zabraniaja gosciom przyprowadzac Tajki do pokoi, ale moj pobiera oplate 200 baht, czyli jakies 20 zlotych za taka wizyte. Lubie to miasto. Jest z nim zwiazana pewna dziwna historia, ktora tu przezylem ponad 2 lata temu, ale sie Wam nie przyznam... .

Bylem tu latem 2007 roku, wtedy obchodzono urodziny krolowej, teraz wszedzie pelno fotografii i "oltarzy" z wizerunkiem krola. Ten monarcha wlada krajem od 1946 roku. Bhumipol Adulyadej objal wladze w wieku 19 lat i przyjal imie Ramy IX. Obecnie obchodzi sie jego 80. urodziny. Ostatnio troche chorowal i kraj, ktory na prawde go kocha, zyl w strachu. Na ulicach Bangkoku co najmniej polowa ludzi chodzi w zoltych t-shirtach. Gdy spytalem szefa-szefowa mojego C.H.2 hotelu (tejemnicz nazwa, musze sie dowiedziec co oznacza), dlaczego wszyscy tak samo sie ubieraja, dowiedzialem sie, ze to wlasnie w gescie solidarnosci z Krolem.

Choc bylem zmeczony calonocna podroza autobusem, zostawilem plecak w pokoju i od razu koleja a potem metrem i pieszo dotarlem do chinskiej Ambasady by zlozyc wniosek o wize. Moze majac wpierw wize Chin latwiej mi bedzie zdobyc kambodzanska i wietnamska. Po paszport mam przyjsc za 4 dni. Postanowilem nie tracic czasu i kupilem bilet na jutrzejszy pociag do Chiang Mai na polnocnym zachodzie Tajlandii. Spedze tam dwa dni i wroce z koncem tygodnia po paszport - mam nadzieje z wiza. Potem odwiedze kolejne Ambasady.

Obszedlem kawalek miasta i pare swiatyn. Trwaja tu przygotowania do ceremonii. W buddyjskich swiatyniach bedzie sie adorowalo hinduistycznego boga Siwe. W innej swiatyni wielu mnichow przegladalo jakies papiery. Spytalem co robia. Okazalo sie, ze sprawdzaja wyniki egzaminow, jakimi poddani byli adepci. Co roku odbywaja sie takie egzaminy. Mlodziez buddyjska w pomaranczowych szatach przygotowywala w tym czasie swoim starszym kolegom kawe i jedzenie. Milo bylo znow pojsc do Wat Po z 46-metrowa figura lezacego Buddy. Kiedy bylem tu ostatnio, pogoda nie byla najlepsza. Dzis iskrzyly sie w popoludniowym sloncu kolorowe szkielka mozaiki na dachach swiatyn.

Wspanialy widok!

piątek, 14 grudnia 2007

Krabi

Serdecznie dzieki za komentarze! Co do turystow, nie powiedzialem, ze jakos szczegolnie boli mnie ich stosunek do innych "bladych twarzy". To tylko bylo spostrzezenie... .

Z Kuala Lumpur pojechalem do Ipoh i w autobusie przejrzalem dokladnie broszurki dotyczace polnocnych stanow Malezji. Stolica kraju lezy w Selangor, nad nia jest Perak i miasto Ipoh wlasnie a dalej Kedah. Na samym wybrzezu dwa male stany Penang i juz przy Tajlandii Perlis, ktore czesciowo zawieraja w sobie wyspy. I wlasnie Penang wydawal mi sie najbardziej interesujacy.

Wjezdzajac do Ipoh wspaniale formacje skalne obrosniete drzewami a przy nich kilka swiatyni. Zostawilem plecak na terminalu, kupilem bilet autobusowy do stolicy stanu Penang - Georgetown i majac 4 godziny czasu poszedlem obejrzec swiatynie. Bylo ich piec, wszystkie w poblizu siebie, trzy z nich w grotach skalnych. Najmlodsza, Ling Sen Tong z nieco kiczowatymi figurkami. Jakies niezdarne slonie, konie, zwierzeta z chinskiego kalendarza, postaci demonow i buddow oraz ludzie oddajacy im czesc. Dziwnie wygladala starsza kobieta klaniajaca sie jakiejs figurze wygladajacej jak z lunaparku. Kolorowo strasznie! Kolejne dwie swiatynie: Nam Thea Tong i Sam Poh Tong o wiele starsze:  z 1867 i 1912 roku. Fasady zbudowane przed skalami natomiast oltarze i zlocone figury w grotach. Piekne miejsca. Przy tej pierwszej takze wspanialy ogrod z malym stawem gdzie plywaly ryby i zolwie. Kolejna swiatynia - tybetanska z powiewajacymi przed brama flagami modlitewnymi byla zamknieta. Obszczekaly mnie tam tylko kundle. Za to ostatnia, ktora odwiedzilem - Tokung Kwan Yin Tong Perak byla najbardziej frapujaca. Czesciowo w renowacji, przy remontowanej alei kilkadziesiat, moze kilkaset identycznych bialych figur kobiet, trzymajacych w jednej dloni dzbany. Spytalem potem o te figury szefa hotelu w Gergetown: to byly wyobrazenia Kuan Yin, bogini milosierdzia. Jak mi powiedzial: Budda to wielki Boss, Kuan Yin to maly Boss. Hotelowy boss rozpoznal na zdjeciach, ktore tam zrobilem takze inne wyobrazenie. Bog Przyjazni - Kuan Kong - siedzacy brodaty facet w odpowiednim stroju, ktory byl postacia historyczna - generalem armii. Chyba chinskiej.

W Ipoh poznalem tez kolejny owoc - cytrus zwany tambun limau. Najmniejsze byly wielkosci grapefruita, najwieksze - sporego arbuza. Sprzedawczyni dala mi sprobowac dwa jego rodzaje: slodki i kwasny. Mialy tez smak grapefruita. Kupilem sredniego i po obiedzie w indyjskiej restauracji zafundowalem sobie spora dawke witamin.

No i pojechalem dalej. Z ladu na wyspe w stanie Penang mozna dostac sie promem lub przejechac dlugim na 13, 5 kilometra mostem. Dojechalem na wyspe do Georgtown, znalazlem hotel i rano ruszylem obejrzec najciekawsze miejsca na wyspie. Zaczalem od Tropical Spice Garden. Niezwykle sugestywne zapachy ziol i kwiatow juz przy bramie i ladnie zagospodarowany teren pelen roslin. Nie tracac czasu pojechalem dalej do Butterfly Farm, by zdazyc na pore karmienia motyli. To pierwsze w swiecie, powstale w 1986 roku miejsce, gdzie mozna przebywac wsrod tych zywych "fruwajacych kwiatow". Pieknie bylo. Teren zakryty siatka, pod ktora znajdowal sie system rurek rozpylajacych wode. Z ta pora karmienia nie do konca zart: na kilku platformach znajdowaly sie kwiaty i przekrojone wzdluz banany. Motylki nie baly sie zbytnio ludzi i mozna bylo, majac odpowiednio dobry sprzet fotograficzny - nie to co moje badziewie - zrobic swietne zblizenia. Procz motyli bylo troche gadow i niezwykle lisciopodobne wielkie owady. Gady w akwariach, owady na galeziach nie oddzielone niczym od ogladajacych. Zwiedzajacy to na ogol arabskie rodziny a ich ostry akcent zdradzal, ze przybyli z Bliskiego Wschodu.

Odpoczalem tez na wspanialej plazy i dopiero deszcz mnie przegonil.

Wyspa pelna jest kontrastow. W jej centrum znajduje sie wysokie wzgorze, Georgetown na polnocnym wschodzie, okolice wschodniego brzegu "obrosniete" blokowiskami, stara czesc miasta pelna XIX-wiecznego uroku, gdzie sasiaduja ze soba meczety, hinduistyczne oraz chinskie swiatynie i sporo jest starych "charakternych" kamieniczek a zachod i poludnie wyspy jest bardziej dzikie. Mozna to spedzic tydzien i nie nudzic sie.

Tego ranka ruszylem jednak dalej. Dotarlem minibusem do pierwszego po tajlandzkiej stronie wiekszego miasta Hat Yai a stamtad do Krabi, gdzie wlasnie jestem. Sporo tu turystow z Malezji, Tajlandii i Europy, glownie ze Szwecji. Na granicy maly problem: celnik zazadal ode mnie biletu dowodzacego, ze opuszcze ten kraj przed uplywem 2 tygodni. Chcial tez widziec moja gotowke! Za wize 2-tygodniowa zaplacilem 1000 baht, to okolo 100 zlotych. Nie wiem, kto jeszcze oprocz Polakow musi starac sie o wize tajlandzka: spotkalem po drodze Szwajcarki, Anglikow, Kanadyjke i przynajmniej oni dostawali stempel w paszport uprawniajacy do 30-dniowego pobytu w Tajlandii za darmo! Byc moze wciaz obowiazuja tu przepisy z czasow, gdy Polska nalezala do innej orientacji... .

Tylko raz podrozujac doswiadczylem odmiennej sytuacji. Staralem sie w 2002 roku o chinska wize w Mongolii. Wtedy w Polsce placilo sie za nia 30 dolarow. Ale jakims cudem w Ulan Bator obowiazywaly inne przepisy. Pamietam kolejke turystow w Ambasadzie Chin ze wschodniej Europy, zachodniej, Amerykanina i wszyscy oni musieli placic za wize i czekac na nia tydzien. Ja otrzymalem ja po 3 dniach i za darmo.

No wiec jestem w Tajlandii. Taniej tu niz w Malezji ale ludzie tak samo lagodni. Znalazlem hotel za 150 baht, to jakies 15 zlotych. Wlasciciel - mlody facet - na 1 pietrze hotelu ma mala pracownie malarska. Maluje portrety. Niezly jest.  Umowilem sie z nim, ze jutro pokaze mi wiecej swoich prac.

Ciesze sie juz na tajska kuchnie i mam nadzieje, ze im wyzej bede jechal, mniej bedzie deszczu.

wtorek, 11 grudnia 2007

Kuala Lumpur

Caly wczorajsz dzien, od rana do nocy lazikowalem po stolicy Malezji. Moj hotel znajduje sie przy ruchliwej Jalan Pudu ("jalan" znaczy ulica) naprzeciw terminalu autobusowego. Wpierw poszedlem obejrzec slynne blizniacze wieze - Petronas Twin Towers wysokie na 452 metry. To najwyzsze blizniacze wiezowce na swiecie. Struktura ze stali i szkla robi wrazenie. Na dolnych pietrach sklepy i restauracyjki. Ludzi oczywiscie jak mrowkow.  W okolice wiez dojechalem kolejka. Rozwiazano tu system komunikacji poprzez zbudowanie calej sieci kolei ponad jezdniami. Szybko i tanio. Takie nadziemne metro. Spod wiez zafundowalem sobie dluuugi spacer z polnocnego zachodu centrum na poludniowy wschod. Tam kilka ciekawych budynkow: Dayabumi Complex, Meczet Narodowy pilnowany przez policjantow i stary dworzec. Na mapie zobaczylem, ze w poblizu znajduje sie Petaling Street, czyli Chinatown. Niestety ta ulica nie spelnila moich oczekiwan. Pomiedzy wysokimi budynkami sklepowymi same bazarowe stoiska. Torebki, buty, paski, zegarki, roznego rodzaju badziewie. Trudno sie bylo przepchac. Zmeczylem sie przechodzac te kilkaset metrow. Kilka razy jakis cichociemny koles podchodzil i pokazywal ukradkiem zegarek na sprzedaz. "Rolex". Pelno tego w calej Azji. Na jednej z ulic przy murze szewcy siedzacy na ziemi przy swoich przenosnych warsztacikach. Zepsul sie but? Trzeba zszyc? Dac nowa podeszwe lub obcas? Nie ma sprawy. Wszyscy oni nie patrzeli na przechodniow, tylko na ich stopy. Zboczenie zawodowe. Przypomnialo mi sie, jak na Goa w Indiach przechadzali sie mlodzi chlopcy z drutami w rekach i podchodzili do czlowieka zagladajac mu w uszy a potem robili strasznie zniesmaczona mine. Znaczylo, ze uszy wymagaja wyczyszczenia a tak sie sklada, ze oni wlasnie mieli "odpowiednie do tego przyrzady" i za kilka rupii doprowadza organ sluchu do uzytecznosci. Nigdy sobie na to oczywiscie nie pozwolilem i dlatego wciaz jeszcze moge slyszec. 

A propos slyszenia, duzo bym dal, by usiasc na godzine w jakiejs filharmonii i w dobrym wykonaniu posluchac ktorejs z poznych symfonii Beethovena lub Schuberta... .

Poznym wieczorem wrocilem w okolice wiez. Byly wspaniale oswietlone. Snop swiatla unosil sie gdzies w gore i gdy naplywaly chmury nad wieze, wygladalo to mistycznie. Szukajac dobrego miejsca, skad moglbym zrobic dobre zdjecie, z dala od innych wiezowcow, zapuscilem sie daleko w dzielnice ambasad. Wrocilem po 23.00. W centrum siedzacy na krzeselkach ludzie oferujacy masaze: stop, glowy, calego ciala i... chyba cos jeszcze.

Wszedzie pelno turystow. W duzych miastach wszystko jest anonimowe i bardzo odczuwam tu samotnosc. Jesli ktos zagada, to z pewnoscia ma jakis interes: chce cos sprzedac lub zaprasza do swej restauracji. Zachodni turysci zachowuja sie dziwnie, gdy sie z nimi mijam. Jakby byli obrazeni, ze jeszcze ktos oprocz nich jest tutaj. Udaja, ze nie widza. Nawet nie probuja sie usmiechnac lub skinac glowa na przywitanie. 

Za kilka godzin ruszam dalej na polnoc. Zatrzymam sie jeszcze w miescie Ipoh gdzie w okolicy jest kilka rzeczy wartych obejrzenia. A potem juz Tajlandia.   

poniedziałek, 10 grudnia 2007

Ekspresem przez Borneo

Moja przygoda z Borneo skonczyla sie i odczuwam spory niedosyt. 6 dni to niewiele. Nie udalo mi sie zmienic lotu na pozniejszy. Poza tym czas nagli i moje plany, by spedzic u przyjaciol w Shanghaju Swieta oraz Nowy Rok na pewno sie nie powioda. Dotre tam okolo 3 tygodni pozniej... .

Z Sarawak jechalem do Sabah niedoinformowany. Zul przekonywal mnie, ze nie ma problemu w dostaniu sie z Miri do Brunei a stamtad do Sandakan. Okazalo sie, ze nie jezdza autobusy miedzy tymi miejscami. W Sibu tez dowiedzialem sie, ze tak wlasciwie w Brunei nie ma zbyt wiele do obejrzenia. Jest tylko Palac Krolewski. Ogrody zamkniete... . Zrezygnowalem wiec z bolem serca. Pojechalem autobusem z Sibu do Miri a  stamtad samolotem do Kota Kinabalu. Z Kota na druga strone Sabah do Sandakan.  Same miasto nieciekawe. W centrum jakies bloki i bazary pomiedzy nimi. Jedyna niewielka swiatynia chinska i tyle. Ludzie przybywaja tu obejrzec orangutany w Sepilok Orang Utan Sanctuary. Nawet na to nie mialem czasu, bo dotarlem do miasta po poludniu czyli po porze karmienia. Trudno. Gdybym byl dluzej, odwiedzilbym miejscowosc Semporna gdzie sa wspaniale plaze z cudowna rafa koralowa. Moze bedzie mi dane zobaczyc to w przyszlosci... .

Z Sandakan dolecialem z powrotem do Johor Bahru i w strugach deszczu expresowym autobusem dotarlem do Kuala Lumpur. Potworny monsun! Ulice zalane, parking autobusowy w mgnieniu oka zamienil sie w brodzik, ale najgorzej jest teraz w stanie Kelantan na polnocny zachod od stolicy. Widzialem relacje w TV: zalane drogi i domy, ludzie brodzacy po pas w wodzie. A wybieralem sie tam.

A propos brodzenia, w Miri dane mi bylo doswiadczyc survivalowego poranka:

Wczesnym rankiem wyjrzalem za okno pokoju hotelowego. Ladna pogoda, slonce jeszcze nie wyjrzalo, na lewo wzgorze z kosciolem ewangelickim, na prawo gdzies za palmami plaza. Postanowilem sie przejsc. Wpierw ruszylem na wzgorze, by sfotografowac drzewa we mgle. Sciezka zarosnieta trawami i nogi szybko mokre. Komary zwiedzialy sie, ze pojawilem sie ja, czyli Bank Krwi i obsiadly mnie elegancko. Nawet gdy szedlem, potrafily kasac. Zadnego szacunku. Po kilku minutach rece i nogi w bablach. Wrocilem szybko na droge i poszedlem na druga strone. Do plazy droga tez nie byla prosta. Jakies zalane pola, krzaki, a potem pas glazow chroniacych przed falami. Jednak woda byla brudna a fale przynosily spore ilosci czarnego zwiru. Na plazy pelno drewnianych belek i smieci, ktore przyniosla woda. Z kapieli nici. Wracajac postanowilem znalezc skrot. Trawy a dalej piaski. Zrobilem duzy krok i... zapadlem sie w mokrych piachach do kolan! Nie wpadlem w panike, choc sytuacja nie byla ciekawa. Wokol zadnych ludzi. Zginac w tak glupi sposob o 8.30 rano? Z trudem wyciagnalem jedna noge omal nie tracac sandala. Krok do przodu i znow po kolana w piachu. Tak zrobilem kilka krokow i w koncu jakos sie wygramolilem. Piasek byl czysty na szczescie. Oplukalem sie w jakiejs kaluzy i spocony, zmeczony, "pelen wrazen" wrocilem do hotelu. 3 godziny spaceru porannego... . Ale jaki po nim wspanialy byl prysznic! Tyle ze moje sandaly farbuja bardzo i stopy czarne jak z atramentu musialem drzec pumeksem.

Nie roztrzasam mojego srednio udanego pobytu na Borneo. Nie bylo tego w moich pierwotnych planach podrozy. Kilka pierwszych dni bylo OK, koncowka to duze przyspieszenie.

Teraz siedze przy komputerze w hoteliku naprzeciw dworca autobusowego w Kuala Lumpur. Prowadza go Hindusi. Moj pokoj ma jakies 1.20 x 2,10 metra. Procz lozka i wentylatora przykreconego do sciany nie ma nic. Nie daloby sie tu wstawic krzesla.  Ale jest git. Mam mjakos dziwnie dobry humor i zartujemy sobie z wlascicielem pochodzacym z Tamil Nadu. Siedze prezy komputerze, za mna na krzeslach ludzie z kropkami na czolach ogladaja i prawdziwie przezywaja stary boolywoodzki film. Jedna z pan ma piekna czkawke akurat w waznych momentach i wlasciwie nie jestem pewien czy to czkawka czy jej komentarz do sytuacji w filmie... .  

czwartek, 6 grudnia 2007

Mistyczne spotkanie w Sibu

Wczesnym rankiem opuscilem hotel w Kuching, ale zamiast na terminal autobusowy podjechalem na przystan szybkich lodzi. Rejs Express Boat do Sibu kosztuje tyle samo co autobus, ktory objezdza poludnie. Lodzia jest dwie godziny szybciej i mniej stresujaco. O 8.30 wyplynelismy wpierw rzeka Sarawak, a potem na otwarte Morze Poludniowochinskie. Kolysalo niezle! W tym czasie na DVD puszczono nielicznym pasazerom dwa filmy z Brucem Willisem. W jednym gral dobrego kowboja, w drugim drania probujacego zabic pania Prezydent USA. Na pewno domyslacie sie z jakim skutkiem... .

Znow wplynelismy w koryto rzeki i po 13.00 doplynelismy. Jeszcze na lodzi policzylem dokladnie czas. Zle zrobilem ze zarezerwowalem bilet powrotny do Malezji Zachodniej na 10 grudnia. Powinienem dac sobie 2 dni wiecej, jednak Zul zapewnial mnie, ze 6 dni wystarczy by obejrzec wiele. Juz wiem, ze nie wystarczy. Musze zrezygnowac z odwiedzenia wioski w poblizu Sibu, jesli chce przejechac przez Brunei a potem pobyc choc dwa dni w Sabah, ktore wszyscy tu zachwalaja ze wzgledu na obrzymia goscinnosc i serdecznosc tamtejszych ludzi. Tej serdecznosci doswiadczam od poczatku pobytu w tym kraju.

W Sibu niemal sami Chinczycy. Zostawilem plecak w kasie na przystanku autobusowym i poszedlem obejrzec pagode, ktora widzialem juz z lodzi. Swiatynia Tua Pek Kong. Od razu podszedl tam do mnie starszy pan o jakiejs jakby ponadczasowej twarzy i niezwyklej energii pytajac, czy chce sie czegos dowiedziec o in i jang. Co nieco juz wiem - jak mi sie wydawalo i grzecznie podziekowalem mowiac, ze nie mam wiele czasu. Dal mi ksero jakichs gazet w jezyku niemieckim i angielskim o sobie. A takze klucz od klodki, bym sobie wszedl na gorne pietra pagody. Przechodzac przez swiatynie dwie kobiety przed oltarzem oddawaly czesc trzymajac kadzidelka. Gdzies z sufitu przez otwor padal w dol snop slonecznego swiatla a w nim wspaniale tlil sie niebieski dym. Niezwykly widok. Wchodzac na gore, obejrzalem sobie wydruki. Pan nazywal sie Tan Teck Chiang. Byl kims w rodzaju taoistycznego guru, jesli mozna tak powiedziec. Na jednej ze stron takze podziekowania za "lekcje taoizmu" od ambasadora Danii. Hmm. Wszedlem na sama gore. Wspanialy widok na miasto i rzeke. Kiedy spojrzalem w gore na dach, zobaczylem dwa jerzyki uwiazane w siatke chroniaca architektoniczne detale przed ptakami. Jeden trzepotal sie mocno, jeszcze bardziej placzac sie  w oczkach plastikowej sieci, drugi juz prawie sie nie ruszal. Wejsc na porecz byloby bardzo niebezpiecznie. Dlugo bym lecial w dol. Zszedlem pietro nizej i znalazlem drabine. Mialem tylko przy sobie maly noz do konserw. Troche trwalo, nim uwolnilem pierwszego ptaka. Spokojnie znosil moje proby odciecia sieci. Nie czul juz chyba bolu w tej nodze. Musial byc martwa, ale gdy tylko go wypuscilem poszybowal daleko za rzeke. Drugi byl w marnej kondycji. Gdy w koncu go odplatalem, dalem mu wody z kranu, ktory znajdowal sie w murze. Obchodzac gorna platforme znalazlem jeszcze jednego ptaka. Z tym poszlo mi szybciej, ale jego noga tez sie juz do niczego nie nadawala. Schodzac z drugim ptakiem na dol sprawdzilem nizsze pietra. Jeszcze kilkajerzykow bylo w sieciach. Na dole powiedzialem opiekujacym sie swiatynia, by poszli na gore i uwolnili ptaki. Dwoje mlodszych mezczyzn zostalo wyslanych "z misja". Powiedzialem, ze siatka to nie jest dobry pomysl i powinni znalezc inny sposob ochrony budynku przed ptakami. Taak. Kiwali glowami, ale watpie, by wzieli to sobie do serca.

Postanowilem jechac ostatnim autobusem na terminal, z ktorego mialem zamiar jechac w nocy do Miri. To juz blisko Brunei. Zjadlem obiad i wrocilem pod swiatynie. Tan Teck Chiang kiwnal na mnie, widzac mnie drugi raz i z jakiegos kartonu wyjal tkane czerwone plotno ponad 05 x 05 metra z wyszywanym zlota nicia smokiem i jakimis napisami.

- Ta flaga wisiala przed swiatynia -  powiedzial - To prezent dla ciebie.

- Dziekuje, ale nie moge przyjac.

- Dlaczego?!

- Jest... za ciezka!

Rozbawila go moja odpowiedz. Poklepal mnie po plecach i podeszlismy do stolu. Godzine opowiadal mi o taoizmie i in -jang. Zrozumialem, ze nie wiedzialem nic. Mowil szybko i sprawnie. Widac cwiczyl to na wielu. Odnosil swoja wiedze do fragmentow architektonicznych swiatyni, gestu rybaka zarzucajacego siec, znakow na pieniadzach, flagach krajow Wschodu itd. Bylo w tym tez troche numerologii. Moj sceptycyzm oraz nabyta podczas podrozy czujnosc, by nie dac sie "wkrecic" podpowiadala, ze zaraz wyjdzie szydlo z worka i przyjdzie mi zaplacic za lekcje oraz kolejne prezenty, ktore mi wreczal: drobiazgi, wydruki z tajemnymi znakami, broszurke itd. Nie zadal ode mnie niczego. Cieszyl sie, ze mogl ze mna pogadac a ja cieszylem sie takze ze go spotkalem. Pozegnalismy sie serdecznie. Wracajac na przystanek myslalem o tym, ze od momentu mojego wyjscia na lad wszystko jakos dziwnie sie skladalo, jak rodzaj gry: podchodze pod pagode, otrzymuje klucz na gore, zauwazam ptaki w sieci, znajduje drabine i je uwalniam. Jako bonus - wspaniala rozmowa z mistrzem tao. Wszystko jak we snie! Moze tylko po to tu przyjechalem?

Na dworcu autobusowym kupilem bilet do Miri na 23.15. Na miejscu bede okolo 6.00 rano. Pozostane tam dzien i rusze do Brunei.

Mam wciaz kilka godzin czasu. Wrocilem do miasta pieszo, by odwiedzic nocny market. Podszedlem jeszcze raz pod swiatynie Tua Pek Kong. Wokol slychac, jak smigaja jerzyki. Na pewno wiele z nich znow sie zlapie w siec i zginie w meczarniach. Dla mistrza Tan Teck Chiang to nie problem, ale ja nie potrafie o tym nie myslec. A tyle razy powtarzalem sobie w roznych sytuacjach stara taoistyczna maksyme:

"nie mysl, nie analizuj, nie pielegnuj, nie miej intencji, niech sie samo ulozy."

środa, 5 grudnia 2007

Sarawak

Singapur - tak jak sie spodziewalem - to w wiekszosci jeden wielki bazar. Ludzi z sasiedniej Malezji przybywa tam co ranka tysiace . Jednak ceny w sklepach nie sa juz tak niskie jak  kiedys i zaden biznes robic tam zakupy. Poszedlem obejrzec Chinatown z nowa, robiaca wrazenie Swiatynia Buddyjska na planie mandali. 5 pieter, na dole wielka sala ceremonialna, wyzej sale wystawowe, na 4 pietrze z relikwia Buddy a na samym szczycie w otoczeniu parku na dachu kaplica z wielkim mlynkiem modlitewnym. Ciekawa byla tez dzielnica hinduistyczna i arabska, ale architektura taka sama, tylko zapachy, napisy na sklepach i ludzie inni. Wrocilem wieczorem a o swicie nastepnego dnia polecialem do Kuching.

Tu o wiele wieksza wilgotnosc powietrza. Pada niemal co noc. Troche sie nachodzilem nim znalazlem hotel w tym polmilionowym miescie. Jeszcze tego samego dnia pojechalem na polnocny zachod na polwysep Santubong, gdzie znajduje sie Sarawak Cultural Village. Zgrabna cepeliada z kilkoma oryginalnymi domami tutejszych grup etnicznych wokol jeziora, gdzie mozna bylo obejrzec tradycyjne zajecia, rzemioslo i wziac udzial w przedstawieniu taneczno - muzycznym. Ludzie, ktorzy tu zyja i pracuja sa niezwykle goscinni. Kilku starszych mezczyzn mialo jak zauwazylem bardzo dlugie platki uszne, takze jedna z mlodych kobiet, ktora zwinela je i zakleila za uchem. Wygladaloi to, jakby miala aparat dla niedoslyszacych. Wrocilem poznym popoludniem.

Kolejny dzien -  czyli dzis - rownie aktywny. Pojechalem wczesnym rankiem do Semenggoh Wildlife Centre i zdazylem na pore karmienia orangutanow. Ci nasi wspaniali kuzyni wolno pojawiali sie wsrod koron drzew, by zabrac z drewnianych platform banany i kokosy. Poszedlem troche wglab lasu deszczowego z dala od turystow, gdy nagle gdzies nad moja glowa zaczelo szumiec. Spojrzalem w gore. Obserwowala mnie samica z mlodym. Wspaniale uczucie! Te zwierzeta zyja na wolnosci. Jest ich w tym lesie okolo 20, wszystkie maja imiona. W Centrum Rehabilitacyjnym znajduje sie cala baza badajaca i opiekujaca sie orangutanami.

Jutro rano chce pojechac na polnoc, by spedzic jeden, poltora dnia w wiosce. Czasu mam malo.

sobota, 1 grudnia 2007

Malajskie koincydencje

Ta podroz niemal od samego poczatku jest jakby "zaprogramowana". Czesto przyjezdzam w jakies miejscei spotykam ludzi, ktorzy jakby czekali na mnie. To niezwykle i tylko poglebia moja wiare w przeznaczenie.

Nie inaczej bylo od samego poczatku mojej wizyty w Malezji. Gdy dotarlem do pierwszego miasta Seremban, nazajutrz wybralem sie do najblizszego miejsca oznaczonego na mapie jako interesujace. Sri Mentani w okolicy miasteczka Kuala Pilah, do ktorego wpierw dojechalem autobusem. Gorskie drogi, swieze powietrze: tego mi bylo trzeba bo indonezyjskich miastach... . Spokojna miescina z ladna architektura pokolonialna "oswojona" przez Chinczykow i Hindusow, jak w calej Malezji. Podjechalem do drogi skrecajacej do Sri Mentani i chcialem przejsc 6 kilometrow by zobaczyc palac zamieniony na muzeum, gdy dopadla mnie ulewa. Na totalnym pustkowiu zobaczylem maly budyneczek z kafejka internetowa i postanowilem tam przeczekac. Wlasciciele jakby na mnie czekal!  Byl Malajem swietnie wladajacy angielskim. Studiowal w Nottingham i mial na imie Zul. W czasie rozmowy wyszlo na jaw, czym sie zajmuje i zaproponowal, bym zrealizowal jakas instalacje w jego kafejce internetowej w Kuala Pilah, ktora wlasnie otworzyl. W ogole mial juz takie trzy biznesy. Zgodzilem sie. Spytal, ile to bedzie kosztowalo. Zaproponowalem, ze na czas instalowania bedzie mnie zywil i to mi wystarczy. Oczywiscie bardzo mu to odpowiadalo. Przygotowalem projekt, dalem mu znac, jakie materialy musimy kupic, przenioslem swoj bagaz do jego biura, gdzie moglem przenocowac  i nazajutrz juz zabralem sie do roboty. Od rana do wieczora praca pomiedzy dwiema scianami. Zul byl bardzo zadowolony, ja rowniez. Obwiozl mnie pozniej po okolicy pokazujac ciekawe miejsca. Poznalem rowniez jego rodzine.

To po rozmowie z Zulem postanowilem odwiedzic wschodnia Malezje, czyli Sarawak i Sabah lezace na zachodzie Borneo. Mieszkaja tam ciekawe grupy etniczne. Na mapie pokazal mi, jaki miejsca sa tam najbardziej interesujace. Kupilem bilet z Johor Bahru do Kuching na samym poludniu Sarawak na 4 grudnia, powrot z polnocnego Sabah z Sandakan 6 dni pozniej. Po drodze odwiedze tez Krolestwo Brunei - male panstewko, jak mowil Zul chyba najbogatsze na swiecie

Po zaledwie 3 dniach zegnalem sie z nim i jego rodzina jak starzy znajomi!

Trzeci dzien jestem w Melaka lezacym nad sama Ciesnina Malacca. Opisywano to miejsce jako bardzo turystyczne i troche sie obawialem, ale od pierwszej chwili to miasto mnie oczarowalo! Swietny klimat o tej porze roku, wspaniala atmosfera starej jego czesci. Znalazlem chinski hotelik Hong Kong prowadzony przez energicznego staruszka przy jednej z glownych ulic. Malezja obchodzi w tym roku 50-lecie swej niepodleglosci i wiele bilboardow oraz plakatow przypomina o tym fakcie. W zwiazku z tym w Melaka caly czas panuje swiateczna atmosfera, szczegolnie po zmroku. Nostalgicznie brzmia tu bozonarodzeniowe songi w sklepach sprzedajacych juz swiateczne swiecidelka. Ludzie przygotowuja sie do Bozego Narodzenia. To bedzie dla mnie trudny czas w podrozy daleko od domu i rodziny... .

Lewy brzeg rzeki Melaka w okolicy ciesniny to stare kamieniczki z czasow kolonialnych z chinskimi napisami, malymi restauracyjkami, nieco nadgryzione zebem czasu. Drugi brzeg to mnogosc malych muzeow. Odwiedzilem kilka.

Miasto ma ciekawa historie. Zalozone w koncu XIV wieku, od 1511 roku skolonizowane przez Portugalczykow. Po nich od 1641 roku byli tu Holendrzy a od 1824 do 1957 Anglicy. Od II wieku przybywali tu Hindusi, glownie z poludnia Indii, potem tez Chinczycy uciekajacy przed despotycznymi rzadami Mandzurow. Jest tu tez wciaz spolecznosc portugalska mowiaca XVI-wiecznym dialektem Cristao. Najwiecej jest oczywiscie Malajow: 50%, Chiczykow okolo 40%, Hindusow okolo 15% a reszta to mieszanka nacji. Amalgamat roznych kultur, wzajemne wplywy daly wspanialy koloryt temu miejscu. Wszystko tu w jakiejs niezwyklej harmonii.

Dobrze jest spacerowac tu ulicami starego miasta, odwiedzac swiatynie. Nie ma tu zadnej nachalnosci cechujacej zwykle turystyczne enklawy.

Odwiedzilem mala prywatna klinike akupunktury. Chinczyk w srednim wieku z niezwyklym spokojem w ruchach zbadal moj kregoslup. Powiadomil mnie, ze moje cialo niejest zbyt silne: slabe serce i z brzuchem nie najlepiej. Powiekszona kosc w dole kregoslupa swiadczyla tez o tym, ze mam slaba pamiec. Zgadza sie! Rozbawilem go cytujac Hemingwaya, ktory mowil ze szczescie to zdrowie i krotka pamiec. Za 10 ringgit zrobil mi akupunkture. Ponad 1,5 cm dlugosci igle wbil mi w kilka miejsc na szyi i kregoslupie. Szczegolny bol poczulem, gdy wbil ja w srodek. Oslabilo mnie to na kilka minut. To tylko swiadczylo o slabym zdrowiu. Co zalecal? Nie pic zbyt zimnego, nie jesc lodow i oczywiscie gimnastyka. Najlepiej tai chi. Wzialem to sobie do serca i postanowilem co rano troche sie poruszac przed wyjsciem z hotelu.

Niedzielny poranek przy kawie. Nie spytalem, czy mi szkodzi... . Za chwile spakuje swoj plecak, pozegnam sie z malyum panem z Hong Kong Hotel i pojade na poludnie do Johor bahru. Jutro odwiedze Singapur i wczesnym wtorkowym rankiem polece na Borneo.

 

Co do zdjec, jakie umiescilem w sieci:

Robie ich sporo i "zrzucam" na plyty CD, ktore wysylam do domu. Pozostawiam sobie niektore i to z nich troche pobieznie wybralem te na serwer. Wybor byl szybki, bo robiony w srodku nocy. Po jakims czasie bede uzupelnial ten album o nowe zdjecia, ale porzadnie przygotuje caly material z podrozy po powrocie.

PŁYNNA TOŻSAMOŚĆ - mój blog o ginących kulturach

Zapraszam na założony niedawno blog, poświęcony ginącym kulturom i cywilizacjom, przede wszystkim Papui, na którą planuję powrót latem 2012 ...