niedziela, 27 stycznia 2008

Yangshuo - smutek, piekno, deszcz i mroz

Kolejny moj przystanek po Guilin to miasto lezace prawie 70 kilometrow na poludniowy wschod - Yangshuo. We Flowers Youth Hostel dziewczyny daly mi numer telefonu do ich blizniaczego Yangshuo Flowers. Zadzwonilem po przyjezdzie i odebrala mnie z dworca recepcjonistka o imieniu Di Di. Miasto niewielkie, polozone wsrod skal.

- Latwo nas trafic, tu jest bazar i za nim w lewo a potem znow w prawo - powiedziala.

Zerknalem wglab hali i powialo groza. Slabe swiatlo i rzedy stolow, nad ktorymi smutni ludzie machali toporami. Zostawilem swoj plecak i poszedlem sie rozejrzec. Cos pchalo mnie do tej hali, ale mialem duze opory. Wewnatrz zla energia. Od razu, jakbym wiedzial, ze wlasnie tam mam isc, skrecilem w jeden z zakatkow. Przykucniety facet z papierosem w ustach odrabywal lapy i glowe jednego z dwoch odartych juz ze skory psow. Ich ciala byly sztywne i zoltawe. Slad na czaszcze wskazywal, jak je zabito. Obok w niszy dwa inne ciala psow nabite na hak za dolna szczeke. Byly juz wypatroszone. Te mialy jeszcze lapy. Gdyby polozyc je na plecach, wygladalyby, jakby czekaly na pieszczoty. W glebi tej niszy wielki parujacy garnek a w kacie klatki z zywymi psami. Jeden, czarny kundel przed sama egzekucja: przednia czesc ciala wyjeta z klatki. Akurat tam zerknalem, gdy otrzymal mocny cios jakims dragiem w glowe.  Kilogram psiego miesa - 30 yuanow. To okolo 10 zlotych. Wyszedlem dygotajac i na zewnatrz nogi ugiely sie pode mna. Szybko opuscic miasto, z dala od ludzi! Poszedlem jakas droga i znalazlem sie wsrod blokowisk z przydomowymi ogrodkami warzywnymi a dalej juz tylko asfalt i skaly. Probowalem zapomniec to co widzialem. Ale takiego widoku sie nie zapomina. Od dziecka psy byly mi bracmi. Czesto wolalem ganiac z kundlami po osiedlu niz bawic sie z innymi dziecmi. Mysle, ze mam jakis niewerbalny kontakt z nimi i czasem podchodze do warczacych, szczekajacych psow przy wiejskich budach. Te z reguly chowaja sie do srodka, gdy jestem blizej niz na dlugosc lancucha. Czasem wychylaja sie i moge je poglaskac. Nigdy zaden pies mnie nie ugryzl. Chyba czuja, ze sie ich nie boje. To co widzialem na bazarze w Yangshuo wydaje mi sie nierealne. Moze to nieprawda? Moze to byl sen, moze mi sie zdawalo? Nie wejde juz do tej hali, ktora mijam za kazdym razem by to sprawdzic.

Wokol Yangshuo jest cudownie.  Mozna wyruszyc jedna z trzech drog, ktore stad prowadza i znalezc sie w zaczarowanym pejzazu. Pierwszego dnia nie zaszedlem daleko, bo nowe buty strasznie mnie gniotly. Mijani ludzie pozdrawiali mnie i usmiechali sie. Drugi dzien lalo caly czas i zostalem w hostelu. Pracuja tu mlode, bardzo wesole i przyjazne dziewczyny. Dogadalem sie jakos z nimi, ze w tym nowym hostelu otwartym  niecaly miesiac temu namaluje im pejzaz na scianie. Kupily farby im pedzle. Mieszkam za to za darmo w cieplym pokoju i dostaje darmowe sniadania. Ale na dole w recepcji jest bardzo zimno. Dziewczyny grzeja sie przy zeliwnym stylowym kociolku opalanym weglem drzewnym. Hotel jest jeszcze nie wykonczony i w pokojowych toaletach nie zainstalowano cieplej wody. Na goracy prysznic musze schodzic na dol.

Trzeci dzien nie byl duzo lepszy, ale postanowilem kupic parasol i ruszyc gdzies. Wpierw autobusem dojechalem do miasteczka Xing Ping gdzie na nadbrzezu polowano na turystow, by zaoferowac im przejazdzke duza lodzia lub mala bambusowa lodka. Ale procz chinskich grup turystow z Zachodu nie bylo. Wytargowujac ze 120 na 50 juanow, poplynalem bambusowa lodzia w gore rzeki Li do pod skale o nazwie Nine Horse Fresco Hill. Na druga strone promem a stamtad kawal drogi pieszo wzdluz brzegu. Wijaca sie blotnisto kamienna sciezka i zadnych ludzi. Cudowne widoki. Chociaz XVII wieczny poeta Matsuo Basho byl Japonczykiem, to o nim wlasnie myslalem, wedrujac tymi szlakami. Skaly niezwykle i bajkowe. Im dalej, stawaly sie szarzejacymi konturami. Szczyty najwyzszych chowaly sie w niskich chmurach, z ktorych co chwila padalo. Szedlem z parasolem i bardzo zadko mijalem sie z jakims wiesniakiem. Wchodzac do jednej z wsi juz z daleka slyszalem wystrzelajace petardy. Przy jednej z chat starzy muzycy wydajacy jazgotliwe dzwieki z kilku instrumentow, siedzacy wokol kopcacego kociolka. Obok kobieta krzatala sie przy garach a w chacie zalobnicy z kawalkami bialych plocien na glowach. Glownie mezczyzni w srednim wieku rozpaczajkacy po stracie ich rowiesnika, ktorego czarno - biala fotografia znajdowala sie obok. Ale na zewnatrz nie wiele bylo zaloby. Z kilku innych chat wyszly dzieci a za nimi starsi, zainteresowani moja wizyta. Ze smiechem proponowali herbate lub papierosy. Czulem jednak, ze to nie moje miejsce, wiec "buyong, xiexie" i ruszylem dalej. Doszedlem w koncu do miejsca, gdzie pionowa skala stykala sie z woda. Odwrocilem sie i zobaczylem niezwykle piekny widok. Rzeka w tym miejscu rozlewala sie szeroko i plynela wolno. W jej lustrze skaly idealnie sie odbijaly. Trudno bylo uwierzyc, ze to prawdziwy pejzaz. Dziewczyny w hostelu mowily, ze najlepsza pora tutaj jest wiosna, gdy drzewa obsypane sa kwiatami, ale ten pejzaz mnie zachwycil. Mzawka tworzyla niezwykla przestrzen. Stalbym dlugo poddajac sie tej hipnozie, gdyby nie to, ze bylo juz pozno a ja w pulapce. Wracac ta sama droga nie chcialem. Na szczescie pojawila sie kobieta na bambusowej lodzi, ktora za 20 juanow podwiozla mnie do Yangdi. Prom na drugi brzeg i autobus powrotny do Yangshuo.

Dzis zrobilem sobie wycieczke na zachod i polnoc by obejrzec Yulong Bridge oddalony okolo 10 kilometrow od miasta. Od rana mroz. Wypozyczylem rower i ruszylem znow przez blota i kamienie, mijajac osady i wioski, drzewa o zamarznietych lisciach, gubiac sie co chwila i pytajac mijanych ludzi o droge. Deszcz, mzawka, zablocone buty i nogawki, ale bylo git. Most taki sobie. Po drodze spotkalem jadacych w tym samym kierunku Francuzow i spedzilismy razem godzine w malej prowiozorycznej restauracji na brzegu rzeki dzielac sie swoimi doswiadczeniami.

Gdy pierwszego dnia przyjechalem do hostelu, od paru dni byli tu juz Polacy z Chorzowa. Prawie ziomale! Alicja, Tomek i Janek pracowali w Anglii, w listopadzie odwiedzili poludnie Europy i Maroko a od stycznia w Azji. Po Chinach wybierali sie do Tajlandii i Kambodzy. Mily wspolny wieczor przy wodce i zartach. Fajnie bylo pogodac po naszymu. Grzeja sie juz w Bangkoku... .

W hostelu jest tez Chinka, ktora poznalem jeszcze w Guilin. Ju podrozuje po kilku prowincjach. Duzo chodzi pieszo i jest twarda. Podoba mi sie jej hart ducha . Mamy swoje sciezki ale wieczorami uczy mnie zawilosci chinskiego jezyka. Dzis wybieramy sie do restauracji, gdzie umowilem sie z Francuzami a jutro jedziemy do Guilin. Ona wraca do rodzinnego Chengdu, ja poznym popoludniem mam pociag do Shanghaju. 

wtorek, 22 stycznia 2008

Chiny: nadeszly ciezkie chwile

Od kilku dni marzne w Chinach. Poludniowy wschod, czyli prowincja Guangxi o tej porze roku jest szara i niewiele z tego co reklamuja biura podrozy: wspaniale, zalane woda tarasowe pola ryzowe odbijajace niebo. Teraz sa suche. Widocznosc niezbyt dobra z powodu wilgoci i mgiel. Fajnie wygladaja wysokie skaly, ktore byly natchnieniem dla chinskich malarzy od setek lat. Po dwoch dniach w stolicy prowincji - Nanning dojechalem do Guilin, ktore jest celem podrozy wielu turystow. Samo miasto zwyczajne. Wokol niego widac wysokie wzgorza. Dwa dni w Nanning spedzilem szukajac cieplejszych butow, bo te, ktore kupilem w Argentynie juz zniszczylem. Niestety, Chinczycy maja male stopy. Najwieksze numery to 44. Ja mam o dwa wiekszy... . W koncu kupilem jakies polbuty, ktore przynajmniej nie przemakaja. W Guilin kupilem ciepla puchowa kurtka. Przygotowuje sie na podroz do Tybetu, gdzie z pewnoscia porzadnie wymarzne. Dzis dowiedzialem sie od pary z Chile, ktora przyjechala z polnocy Chin, ze tam o wiele zimniej, jednak nie ma takiej wilgoci jak tu, wiec jakos jest znosniej.

Nanning to wielkie miasto pelne wysokich domow i szerokich ulic. Motory, samochody, rowery i zziebnieci ludzie. W centrum oczywiscie same sklepy, takze pod ziemia. cale dlugie korytarze z ciuchami i tlum przepychajacych sie ludzi. Najczesciej to oczywiscie mlodziez. Nowe Chiny. Gdzie sa stare? W parku. Odwiedzilem takie miejsce znajdujace sie w poblizu mojego hotelu. Podziemia sa kolorowe, w parkach starsi ludzie w szarych, biednych ubraniach. Niektorzy graja w karty, madzong, ale najwiecej ludzi tloczy sie wokol spiewajacych i grajacych osob. Obserwuja w milczeniu popisy wokalne. Zrobilem troche zamieszania swoja tam wizyta. Robilem zdjecia i fotografowalem starsze panie, ktore tanczyly przy spiewie kolesia w czerwonej marynarce otoczone tlumem gapiow, kiedy ludzie sie rozstapili i panie probowaly wciagnac mnie do srodka bym smigal z nimi. Reszta sie cieszyla, ale jakos nie bylo mi w ta pogode do tanca. Moze po jednym glebszym... . Chiny Nowe i Chiny Stare. Pamietam, jak wracalem kiedys o swicie z duzej imprezy w Shanghaju. Mlodzi ludzie idacy z klubu przez park a do parku z drugiej strony starzy Chinczycy na poranne tai chi. Jedni i drudzy sie zataczali, ale z roznych powodow... . W Nanning odwiedzilem tez bazar, ale zrobil na mnie bardzo przygnebiajace wrazenie. Wokol hali sprzedawcy owocow a w srodku glownie miesa. Kury, kaczki... . Widzialem klatki pelne kotow, ktore nieba juz nie zobacza. Te koty czuly chyba swoja smierc. Wtulone jedne w drugie, byly w fatalnym stanie. Widzialem, jak kobieta toporem odcinala glowy zolwiom.

Obszedlem dzis peryferia Guilin, dzielnice, ktore niebawem znikna. Ludzie w grubych ubraniach grzejacy sie przy ogniskach rozpalanych z byle czego. Ceglane domki a wokol balagan. Ogolna bieda. Zapachy jakos dziwnie znajome. Pamietam biedna dzielnice Szopienic, gdzie mieszkala moja babcia. Ustep na dworze, smrod pobliskiej rzeki Rawa i te zapachy wlasnie. Ludzie palili wszystkim co mieli pod reka by sie ogrzac. Tak jak tu. Kobiety sprzedajace z rowerow gotowana kukurydze, pieczone kasztany, pyszne zhong zi - male prostokatne zawiniatka. To owiniety w liscie i zwiazany sznurkiem ryz zmieszany z kasza i orzechami, czasem tez bakaliami. Gotuje sie to na parze. Lisc nadaje temu nieco herbaciany posmak. Pyszne i pozywne! Codziennie rano to kupuje z parujacych w zimnym powietrzu garnkow. Innym przysmakiem, ktory odkrylem dzis jest fei bing; nalesnik z bananami. Zachwycil mnie kucharz wywijajacy krazkiem ciasta przed restauracja. Jego ruchy byly doskonale. Z kulki ciasta po chwili zrobil sie cieniutki krazek srednicy pol metra, ktory potem rozlozyl na plaskiej szklanej tacyi rozrzucil cieniutkie kawalki banana. Zlozyl w prostokat i polozyl na rozgrzanej metalowej plycie. Pycha!

Jestem w Chinach. Ciesza mnie znaki chinskie i ciesze sie, kiedy zauwazam jakies, ktore juz znam. Znam zaledwie kilka podstawowych. A Chinczykow cieszy, kiedy sie witam: "nihao", dziekuje "sjesje" i zegnam "cajcien". Te znaki, tak logiczne, bo w duzej mierze pochodzace z pisma obrazkowego przyciagaja wielu mlodych ludzi z Zachodu, ktorzy ucza sie chinskiego.

Jutro rano chce obejsc polnocna czesc miasta, gdzie jest kilka parkow wsrod wysokich skal a potem pojade nieco na poludnie do miasta Yangshuo.

Chiny. Wielkie Chiny wzbudzajace we mnie tak rozne, przeciwstawne uczucia. Chiny tak jak Indie nie pozostawia nikogo, kto tu przyjedzie obojetnym.

czwartek, 17 stycznia 2008

Hanoi - ostatni wietnamski przystanek

Od kilku dni jestem w Hanoi - stolicy Socjalistycznego Wietnamu. Ale z tym socjalizmem cos nie tak. Pelno oczywiscie bilboardow i plakatow propagandowych ukazujacych usmiechniety lud pracujacy miast i wsi, ale to szczescie jest pozorne. Jeszcze w Hoi An skumplowalem sie z Thi Thanh - dziewczyna pracujaca w moim hotelu. Zaprosila mnie do swego domu. Poznalem jej rodzine: 3 mlodsze siostry, starszego brata i ojca. Spokojni, jakby zgaszeni ludzie. Ona byla inna, bardziej wyluzowana. Od 5 lat pracowala juz w hotelu, tyrajac po 12 godzin dziennie bez jednego wolnego dnia. Wiecie za ile? Za 1 dolara na dzien! Wracala z pracy glodna. Jej brat - zdolny snycerz probowal sprzedawac swoje rzezbione w drewnie ramy. Na prawde azurowe cacka. Ale w Hoi An mial duza konkurencje w postaci roznorakich pamiatek wytwarzanych dla licznie tam przybywajacych turystow. Ojciec lowil ryby. Jesli mial szczescie i cos zlapal, matka szla z corkami na bazar by je sprzedac. I kolejna konkurencja, bo tam chyba kazda rodzina lowi. Jesli cos sprzedali, mieli co jesc. Dziewczyna poznala angielski uczac sie ze slownika i rozmawiajac z turystami. Nigdy nie chodzila do szkoly bo choc Wietnam to kraj socjalistyczny, nauka nawet w podstawowce jest platna a studia drozsze niz w Australii!

Zaprosilem Thi Thanh do hinduskiej restauracji i chcialem ja przekonac do zamowienia aloo palak. Okazalo sie, ze nigdy przedtem nie jadla ziemniakow! A w dodatku tak przyrzadzonych: ze szpinakiem i w kremowym sosie... . Cieszyl mnie widok jej zadowolonej miny gdy wychodzilismy. Na bazarze kupila dla siostr kilka gotowanych jajek a ja dorzucilem jeszcze banany i pomarancze.

Nastepnego dnia pozegnalismy sie i pojechalem do Hanoi z przesiadka w Hua. W autobusie kolejna znajomosc - Koreanka o imieniu Jin jadaca tak jak ja z Kambodzy przez Wietnam. Majac kilka godzin czasu do nastepnego autobusu odwiedzilismy w Hua zniszczone budowle cytadeli. Wspaniale miejsce ladnie polozone wsrod parkowej zieleni, pelne tajemnic, teraz odbudowywane po latach zaniedban ze strony wladz. Jin chciala jeszcze odwiedzic pewna restauracje o ktorej wspominal jej przewodnik. (Koreanczycy jak i Japonczycy zdaja sie w 100 % ufac swoim przewodnikom. Zartowalem z niej, chyba nie do konca bezpodstawnie, ze gdyby go zgubila, bylaby calkiem bezradna w podrozy). Restauracja miala byc miejscem, w ktorym podaja najlepsze w calym Wietnamie Bun Bo Hue - rodzaj rosolu z makaronem i wielkim tlustym kesem wieprzowiny. Serwowano tam zreszta tylko to. Miejsce obskurne, jak wiele innych wietnamskich restauracyjek a zupa zwyczajna. Cos podobnego o nazwie Cao Lau ale z wieksza iloscia warzyw jadlem na ulicy w Hoi An.

Nocny autobus z miejscami lezacymi do stolicy byl koszmarem. Nie moglem ani zgiac nog w kolanach bo haczyly o metalowa rame ani ich wyprostowac bo sie nie miescilem. W podobnych warunkach, a wlasciwie jeszcze gorszych, bo stloczony z tylu z chinskimi robotnikami jechalem czyms takim z Golmud do Lhasy w 2002 roku nielegalnie, bez wlasciwego pozwolenia przekraczajac granice tybetanska. Podroz trwala wtedy 2 dni i 2 noce. Kierowca radzil mi w dzien w ogole sie nie ruszac z uwagi na kontrole na drodze. Jakos sie udalo.

Juz poza Hua calkiem inna pogoda niz w srodkowym i poludniowym Wietnamie. Szyby zalewal deszcz. Dotarlismy rano do przedmiesc miasta. Mzawka i zimno.  Naganiacz hotelowy zalatwil taksowke do centrum i znalezlismy sie blisko Hoan Kiem Lake, jednego z 18 jezior w miescie. To centrum Hanoi, pelne gwaru i porannego zapachu swiezej kawy. Ludzie przykucnieci przy murze na malenkich plastikowych krzeselkach grzejacy sie tym swietnie tu parzonym, mocnym napojem. Pozostalo tu cos z kolonialnych czasow. Atmosfera inna niz w Saigonie. Kiedy sie dobrze rozejrzec, mozna dojrzec w tym balaganie zniszczone fasady kolonialnej architektury. Tyle, ze na ulicach raczej trzeba uwazac na smigajacych we wszystkich kierunkach motocyklistow.

Stolica liczy okolo 4 mln mieszkancow, to jest o polowe mniej niz Saigon. Najwazniejsze miejsca w miescie to One Pillar Pagoda z XI wieku oraz troche mlodsza Swiatynia Literatury. Jeszcze tam nie bylem, bo wybralem sie ponad 170 kilometrow na wschod od miasta obejrzec zjawiskowe skaly na brzegu morza w Ha Long. To niezwykla atrakcja walczaca o miano jednego z 7 cudow natury. Mysle ze ma duze szanse. Pojedyncze, wysokie skaly sterczace w wodzie takze przy zachmurzonym niebie i w lekkiej mgle wygladaja niesamowicie. Taka pogoda nawet dodaje im uroku niz gdyby byly idealnie widoczne w swietle slonca. Wilgotne powietrze powoduje wspaniale plany i przypomina to chinskie malarstwo z rejonow niedalekiej prowincji Guangxi i miasta Guilin. Tam znajduja sie podobne formacje skalne. W Ha Long bylem dwa razy. Wczoraj pojechalem lokalnym autobusem i wloczylem sie po blotach wysychajacech pol ryzowych. Moj zywiol tak lazic i improwizowac. Na brzegu wspaniale klimaty, zadnych turystow tylko ja, bloto i drewniane budki rybackie w wodzie. Stanalem przed jednym z kanalow o rozwazalem odcumowanie lodki, by przeprawic sie na drugi brzeg. Na szczescie przyszedl mlody chlopak po kolana umorusany w blocie i mnie przewiozl. Gdzieniegdzie sterczace pale. Kolor wody i nieba taki sam i obiektyw kadruje niezwykle abstrakcyjne, czyste linearne rysunki. Wrocilem zmeczony i z zabloconymi butami szczesliwy jak kundel, ktory wytarzal sie w trawie. Dzis znow pojechalem do Ha Long, ale z wycieczka zorganizowana by doplynac do zatoki i odwiedzic grote. Cale tabuny autobusow turystycznych a na nadbrzezu mnostwo ladnych, stylowych drewnianych statkow plynacych w tym samym kierunku. Wygladalo to jak jakas XVII wieczna armada plynaca na boj. Co jakis czas podplywal ktos na malej lodzi sprzedajac owoce. Przyjemna wycieczka. Niezwykle wrazenie zrobila na mnie olbrzymia grota wspaniale oswietlona z cudownymi stalaktytami i stalagmitami. Widzialem juz takie miejsca w Laosie i Tasmanii, ale to robilo najwieksze wrazenie. Poznana tamPeruwianka mieszkajaca w Stanach mowila, ze rowniez odwiedzala tego typu groty w USA, ale to bylo cos szczegolnego.

Droga powrotna meczaca, bo kierowcy wietnamscy to wariaci, prawie tacy sami jak ich indonezyjscy koledzy. Klakson non stop i zadnych regul.

Jesli wstane wczesnie rano i do poludnia zdaze odwiedzic jeszcze w miescie kilka interesujacych mnie miejsc, wyrusze tego samego dnia autobusem do Lang Son - miasta lezacego blisko granicy z Chinami. Zaczne od Nanning - stolicy prowincji Guangxi, by pokrecic sie troche po wioskach i ryzowych tarasach. Potem juz moj ulubiony Wielki Shanghai, gdzie od 3 tygodni czekaja na mnie przyjaciele. A tymczasem kolejne pozegnania: Jin wraca jutro do Seoulu... .      

niedziela, 13 stycznia 2008

Motorbike sir? Njet, spasiba

No i przemieszczam sie planowo w kierunku polnocnym. Po Sajgonie trzy dni spedzilem w nadmorskim Mui Ne, teraz jestem w Hoi An i rano ruszam dalej do Hue.

Mui Ne to typowy turystyczny kurort opanowany przez Rosjan. Na kazdym kroku slyszy sie tu rosyjski, w restauracjach "russkoje mjenju" a na sklepach pamiatkarskich czesto cyrylica. Hotel nad samiuskim morzem. W koncu zasypialem nie przy odglosach ulicy (te "pierdniecia" klaksonow frustruja moj wrazliwy organ sluchu) ale przy szumie fal. Wspanialy relaks! O swicie na wodzie i plazy spory ruch. Rybacy w swych lodziach. Niektore typowe, inne z impregnowanej trzciny wygladajace jak lupiny orzecha, o srednicy niecalych 2 metrow. Nie widzialem takich wczesniej. Na brzegu czasem odwrocone do gory dnem: niektore malowane, inne tylko impregnowane grubo klejem o barwie bursztynu: ich powierzchnia przypomina skorupe owocu o nazwie salak o ktorym Wam pisalem z Bali. Kilka kobiet przekopywalo mokry piasek na plazy w poszukiwaniu krabow i malzy.

Robilem sobie dlugie spacery. Wpierw do pobliskiego miasta Phan Thiet obejrzec bazar i port. Pieknie i spokojnie. A w "supjermarkjecie" cale hordy Ludzi Radzieckich... o przepraszam: obywateli Rosji, robiacych zakupy. Uciekli przed syberyjska zima i maja tu tez nieco sentymentalne klimaty: czerwone flagi z gwiazdami, mlotami i sierpami, jakies "sluszne" hasla slawiace ustroj, plakaty socrealistyczne z ludzmi pracy, golabkami pokoju, usmiechnietymi zolnierzami trzymajacymi kwiaty i radosnymi rodzinami. A nad tym wszystkim gdzies w chmurach czuwal czesto usmiechniety Ho Chi Minh wygladajacy z kozia brodka jak wyglodzony Lenin.

W okolicach Mui Ne najwieksza atrakcja sa jednak piaszczyste wydmy oraz "Fairy Stream".

Podjechalem wpierw lokalnym autobusem, a potem pieszo ruszylem w kierunku wydm. W calym miescie i poza nim co chwila zatrzymywali sie motocyklisci oferujacy podwiezienie motorem. "Motorbike sir?", "You motorbike?", "Motorbike man?".

Znalazlem miejsce, gdzie nie bylo sladow ludzi i czulem sie wspaniale samotny wobec tych czystych pejzazy. Pomyslalem o Ojcach Pustyni, choc to  przeciez nie byla tak na prawde pustynia. Wspinalem sie w gore, nogi grzezly w piasku, wiatr przyjemnie lagodzil mocne slonce. Ja, zdobywca. I kiedy juz wdrapalem sie na szczyt wydmy ujrzalem... kilkunastu turystow zjezdzajacych z gory na kawalkach plastiku, ktore wypozyczaly sprytne dzieciaki. Czar prysl.

Drugiego z miejsc szukalem dosc dlugo, bo bylo fatalnie oznaczone. Poza tym tutejsze mapki terenu, jakie widzialem w biurach podrozy byly delikatnie mowiac "umowne". Zrobilem kilka dobrych kilometrow w sloncu, nim wreszcie zszedlem z drogi i ruszylem sciezka obok strumienia o dnie z czerwonym piaskiem. W koncu nie mozna bylo isc dalej sciezka, tylko woda. Wspaniale uczucie spokojnie przeplywajacego strumienia obmyajacego nogi. Otoczenie rzeczywiscie bylo bajkowe. Po jednej stronie zielen drzew im krzewow, ale po drugiej niezwykle formacje w bialym i czerwonym piasku wyrzezbione przez wode. Przypominalo mi to skaly Ischigualasto w Argentynie i turecka Kapadocje. Ten basniowy pejzaz ciagnal sie kilkaset metrow. Czasem mijaly mnie male grupki turystow w otoczeniu dzieciakow, ktore za "pilotowanie" oczekiwaly zaplaty. Ciagnely turystow tez dalej za strumien, gdzie byl maly wodospoad, potem w gore, przez pola ryzowe do ogrodzonego terenu, gdzie znajdowala sie farma krokodyli.

Rano poplywalem w spokojnym morzu i pojechalem do Hoi An. Z centrum miasta do morza jest okolo 3 kilometry, ale o ile Mui Ne to same restauracje i hotele, Hoi An to urocze historyczne miasto. Porzadny hotel w samym centrum za 7 dolarow i kilka przecznic na poludnie stare miasto. Hoi An przezywalo lata swej swietnosci w XVI - XVIII wieku, gdy tutejszy port mial duze znaczenie. Dzieki temu architektura miasta zawiera elementy japonskie, chinskie i kolonialne. Najbardziej popularny jest japonski zadaszony most z konca XVI wieku z mala swiatynia wewnatrz. Jego budowe rozpoczeto w roku malpy, ukonczono w roku psa i te zwierzeta parami strzega wejsc po ubu jego stronach. Tu juz Ludzie Radzieccy... o przepraszam: Rosjanie raczej nie przyjezdzaja a najczesciej slyszanym obcym jezykiem jest francuski.  Przyjemnie jest spacerowac nad brzegiem spokojnej rzeki, wsrod uliczek o wspanialej architekturze. Duzo tu oczywiscie galeryjek i sklepikow z pamiatkami, ale zadnej nachalnosci. Miasto ma klimat. Znalazlem restauracje hinduska Shree Ganesh gdzie podaja wspaniale aloo jeera. W koncu jakas odmiana i zamiast ryzu lub makaronu - ziemniaki.

Tego ranka wybralem sie kilkadziesiat kilometrow za Hoi An odwiedzic My Son. To kompleks swiatynnych ruin dawnego krojestwa Champa, ktore istnialo pomiedzy II a XV wiekiem. Wtedy dominowal tu hinduizm i ceglane swiatynie byly poswiecone Siwie. Swiadcza o tym liczne resztki ling. Ladnie polozone wsrod wzgorz, ruiny nie moga sie jednak rownac z Angkor.

Te kilka dni zrelaksowalo mnie. Po smrodzie spalin i chalasie Phnom Penh oraz Sajgonu nalezalo mi sie wytchnienie. Jutro jade do Hue, dawnej stolicy Wietnamu, potem Hanoi, terazniejszej stolicy. Na polnocy kraju jest jeszcze kilka miejsc, ktore chcialbym jescze odwiedzic, ale nie wiem, czy mi wystarczy czasu, bo wiza konczy sie 20 stycznia.

wtorek, 8 stycznia 2008

Miasto Ho Chi Minha; ale Sajgon!

Ostatniego wieczora w Kambodzy dostalem wysokiej goraczki. Noc koszmarna; silny bol glowy, oczu i kosci. I do tego wszystkiego biegunka... . Kiedy zdalem sobie sprawe, ze to byc moze wina szczepionki Antitetanica, ktora wzialem w poludnie, mialem niezlego pietra! Pierwsza dawke wzialem jeszcze w Polsce, druga po miesiacu w Argentynie, trzecia uzupelniajaca mialem wziac po pol roku. Najwazniejsze, by szczepionki byly przechowywane w lodowce do ostatniej chwili przed podaniem. Zapomnialem o tym. Chcialem zaszczepic sie w Instytucie Pasteura, ale byla sobota i przyszedlem tam za pozno. Obok znajdowal sie Szpital Miejski Calmette i tam sie udalem. Sala z ciezko chorymi ludzmi pod kroplowkami w otoczeniu rodzin. Ci ludzie umierali. Jakis lekarz, gdy powiedzialem o co chodzi, zaprowadzil mnie do gabinetu, gdzie siedzialo kilku mlodych chlopakow w kitlach. Moze studenci medycyny? Zwrocilem uwage tylko na to, by igla byla wyjeta ze sterylnego plastikowego opakowania, ale nie wiem nawet, co mi wszczepiono. Buteleczke wyjeto z szafki. Kiedy pozniej o tym pomyslalem, gdy mialem juz wysoka goraczke, mialem po spaniu. Rozwazalem, czy nie zostac kolejnego dnia w Phnom Penh, ale byla niedziela i Instytut Pasteura nie moglby mi pomoc, bo byl zamkniety. Wzialem tylko eferalgan i rano oslabiony wyjechalem z miasta. Z biegiem dnia jakby coraz lepiej. Moze bylo to tylko nagle zatrucie jakims jedzeniem? W kazdym razie juz jest OK.

Do przeprawy promem przez Mekong droga byla fatalna. Potem do granicy nieco lepsza. Szybka odprawa paszportowa i "witamy w Wietnamie sir!".

Autobus skonczyl swoj kurs w centrum Sajgonu, czyli dzisiejszego Ho Chi Minh City. Miasto jest podzielone na kilkanascie dystryktow i ten nr 1 w samym srodku to enklawa turystyczna. Biura podrozy, agencje przewozowe, knajpki, restauracje i duzo zachodnich gosci. Z ulicy De Tham ruszylem w okolicy szukac taniego noclegu. Juz przy autobusie przyczepila sie do mnie jakas krzykliwa, natretna gruba baba oferujaca hotel za 15 dolarow, potem opuszczala cene az do 7. Bylem nia tak zmeczony, dodatkowo oslabiony jeszcze goraczka, ze nawet gdyby chciala mnie przenocowac gratis i dolozyc swoja corke Miss Wietnamu, podziekowalbym (no jasne ze zartuje!).

Hoteli bylo sporo, przewaznie jednak drogie albo brak miejsc. Wszedlem w waska uliczke gdzie zycie toczylo sie wolniej niz na gwarnych glownych arteriach i tam co krok zauwazalem tabliczki na murach: "room for rent". Niektore byly pelne, ale znalazlem sympatyczne miejsce i wytargowalem cene 7 dolarow za noc. Moze i bylo gdzies taniej, moze wytargowalbym jeszcze mniejsza cene, ale pokoj na prawde jest elegancki. Czysty, klimatyzowany, z lazienka z ciepla woda, TV z kablowka, lodowka pelna plynow, szafka i ... cztery paczki prezerwatyw. Tu prostytucja jest powszechna i nie trzeba sie trudzic by "przygruchac" sobie panienke.

Kolejnego dnia postanowilem udac sie w Delte Mekongu. Biura podrozy oferowaly przejazd autobusem do My Tho polozonego ponad 70 km na poludnie od Sajgonu za 5 dolarow w jedna strone. Oplacalo sie wiec dolozyc tylko 2 dolary i wykupic calodniowa wycieczke. W ofercie przejazd w obie strony klimatyzowanym autobusem, przeprawa przez Mekong lodzia motorowa, wizyta w malenkiej "fabryce" cukierkow z mleka kokosowego (dobry "maszkyt" smakujacy jak toffi), plyniecie mala lodzia wioslowa po waskich przesmykach rzecznych, smakowanie miodu i nalewki miodowej, lunch, spozywanie roznych rodzajow owocow przy tradycyjnej muzyce i spiewie wietnamskich wykonawcow. Niezle jak za takie pieniadze. Skorzystalem. Jeszcze w poczekalni agencji turystycznej poznalem mloda Rosjanke - Margerite, ktora trzy dni wczesniej przyjechala do Wietnamu, by odwiedzic siostre i jej meza pracujacego w powaznej firmie. Dziewczyna miala typowa rosyjska urode: melancholijne spojrzenie, duze, jakby usmiechniete lekko usta. Okazalo sie, ze studiuje malarstwo w Sankt Petersburgu. Mimo mlodego wieku byla juz mezatka.

- Czy twoj maz to tez artysta? - spytalem.

- Nie, jest pulkownikiem w KGB.

Oups! Nie ma zartow! Z pania pulkownikowa lepiej nie zadzierac!

Dziewczyna byla sympatyczna i calkiem inna niz "zaprawieni" na podrozniczych szlakach, jakby lekko zblazowani zachodni trampowie. Z nosem przyklejonym do szyby wszystko ja cieszylo:

- O! Jaki smieszny pies!

- O zabil!

- Kto?!

- Ten czlowiek! Kure!

 - O!

- Co?

- Jaka chuda krowa!

Wycieczka byla sympatyczna. Przewodnik profesjonalny. Poznalem kilka podrozujacych osob, Anglikow i Francuzow. Wrocilismy przed 18.00 po niemal 10 godzinach.

Wieczorami ruch tu niesamowity. Wszystko plynie. Glownie jezdza tu motory, motorowery i skutery, na ogol marki Honda. Dzis caly dzien chodzilem po miescie. Wpierw ruszylem na polnoc obejrzec War Museum, reklamowane jako najwieksza atrakcja turystyczna miasta. Znow zdjecia bolu i smierci. Oryginalne maszyny zdobyte na wrogu, czyli USA. Jakas kobieta stanela przy helikopterze i spytala faceta, ktory z nia byl:

- Frank, czy tym latal twoj brat?

-Yeah...

Wspaniale zdjecia wojenne reporterow, ktorzy zgineli na froncie. Kilku klasykow, n.p. Cappa, ktory znany jest glownie ze zdjec z II wojny Swiatowej. Po poleglych raporterach wietnamskich najwiecej bylo Francuzow i Amerykanow.

Ruszylem dalej na polnoc i doszedlem do rzeki Rach Thi Nge, doplywu Song Sai Gon. Po drodze kilka razy natknalem sie na portrety Ho Chi Minha, ojca narodu wietnamskiego, wygladajacego z kozia brodka jak taoistyczny medrzec. Troche plakatow w socrealistycznym stylu lat 50. Nad rzeka smrod sciekow, wolno plynace smieci i biedne domki na palach. Przeszedlem most i znalazlem sie w dystrykcie Bin Thanh. Chodzilem waskimi uliczkami, zadziwiajac ludzi przed otwartymi mieszkaniami, bo tu wszystko zyje na zewnatrz, bez zbytniej intymnosci. Zrobilem w zaulku zdjecie jakiemus drabowi z kryminalna twarza. Wyciagnal reke po dolara i zanim zdazylem odmowic pojawil sie koles ze zbyt dlugimi rzesami. "Moze to maybeline?" Ten chcial zaprosic mnie na kawe, a w tym czasie drab macal mnie delikatnie po kieszeni by sie upewnic, czy nie ma mnie z czego oskubac. na szczescie nie ta kieszen sprawdzal. Rzesatemu powiedzialem ze o tej porze kawy nie pije i pomachalem na "gudbaj". Przewodniki uprzedzaja turystow przed przestepstwami poza turystycznymi enklawami. Z pewnoscia to miejsce po zmroku nalezalo do niebezpiecznych. Obszedlem jeszcze okolice na poludnie 1 dystryktu. Morze motorow i ciagly szum silnikow. To juz 4 dystrykt.

Lubie droczyc sie z tutejszymi ulicznymi sprzedawcami:

- Ile za ten napoj? - spytalem

Kobieta pokazuje 7 palcow i liczy" "lan, tu, tri, for, fajf, siks, sewen"

- Nieee! Dam piec - i pokazuje otwarta dlon.

Ona poczatkowo nie jest pewna czy to zart i jest zla, ale gdy widzi moja kpiaca mine pokazuje w koncu braki swego uzebienia. Przekonujemy sie w zartach do swoich cen ze smiechem a wszyscy wokol tez sie ciesza. Oczywiscie place tyle ile chce, bo to normalna cena. To mile i zawsze gdy odchodze, machamy do siebie przyjaznie. Raz, gdy robilem zdjecie dziewczynce przy dwoch starszych mezczyznach, poczestowali mnie mocna ryzowa wodka z plastikowej butelki. Ucieszylo ich moje uznanie dla tego zlocietego napoju wlasnej produkcji. Szkoda ze nie znali angielskiego albo ja wietnamskiego bo na pewno mielibysmy o czym pogadac!

Jutro ruszam dalej. Wykupilem za 17 dolarow otwarty bilet do samego Hanoi. Zatrzymam sie kolejno w Mui Ne, Nha Trang, Hoi An i Hue. Wszystkie te miejsca znajduja sie na wybrzezu. Przed wyjazdem do kolejnego miasta musze jedynie zadzwonic dzien wczesniej i podac nazwe hotelu w ktorym sie zatrzymalem, by przyjechano po mnie. Nie spodziewalem sie takiej profesjonalnej organizacji tutaj. Zobaczymy jak to dziala w praktyce.

sobota, 5 stycznia 2008

Smutne Phnom Penh. Nowe zdjecia.

Chyba ktos tu sie pomylil i zamiast na matrymonialne, zaczal komentowac w podrozniczych postach... .

Nowy Rok spedzilem w sympatycznym towarzystwie w knajpce, ale nie bylo az tak szalenie jak to w Europie. Rano pojechalem do Phnom Penh. Meczace 6 godzin jazdy z powodu kaca. Dzin z tonikiem i piwo w "slusznej"ilosci spowodowaly, ze dzien byl kiepski. Wieczorem pierwszy obiad w 2008 roku: zaby w imbirze i ryz. Dobre miesko ale duzo malych kosci.

Phnom Penh jest ruchliwe a jego centrum malo turystyczne. Knajpki i hotele znajduja sie na polnocy miasta w okolicy jeziora Boeng Kak. Ja znalazlem hotel w samym centrum przy Orussey Market pelnym gwaru, motorow, ryksz i sprzedwacow. Pierwsze dwie noce w malym hoteliku w jednej z bocznych ulic. W dzien spoko, ale noca szczekaly male, zlosliwe, pekinczykopodobne kundle. Gdy rano niewyspany wychodzilem na miasto, lezaly sobie na chodnikach odpoczywajac po aktywnej nocy. Lubie psy ale na ich widok zaciskalem piesci. Potem sam sie z tego smialem, widzac ich obojetne pyski. Zmienilem jednak hotel w ktorym jest cicho.

Udalo mi sie zalatwic wietnamska wize w ciagu godziny. Naprzeciw Ambasady Wietnamskiej - Polska. Na murze zdjecia w gablocie "Uroki Polskiej Zimy"a w budce nawet straznika. Dyplomaci nasi tutaj chyba leza w hamakach do gory brzuchami, bo nie maja zbyt duzo pracy.

Zanim przyjechalem do Kambodzy, mialem o tym kraju pewne wyobrazenie sprzed wielu lat. Jeszcze w podstawowce ujrzane jakies zdjecie prasowe przedstawiajace stosy czaszek. Poklosie "demokratyzacji" kraju przez oddzialy Khmer Rouge. Pol Pot, uczen Satre'a: nie ukonczone studia we Francji, potem pobyt w komunistycznych Chinach. Zastanawialem sie jak wyksztalcony czlowiek moze stworzyc taki koszmar milionom ludzi. Jak edukacja moze skrzywic. I wtedy przypomnial mi sie cytat z Heraklita: "Zlymi swiadkami sa oczy i uszy ludziom, ktorzy maja dusze barbarzyncow".

Poznawanie Kambodzy zaczalem od Angkor. Wspaniale ruiny, biedni, ale na ogol radosni ludzie, radosne dzieciaki w obdartych ubraniach swobodnie rozmawiajacy z turystami w Siem Reap. Ale dotarlem do Phnom Penh i musialem odwiedzic miejsca, gdzie jeszcze dwadziescia kilka lat temu dzialy sie koszmary.

Toul Sleng Museum. To cztery 3-pietrowe budynki dawnej szkoly, a w czasach rezimu Czerwonych Khmerow wiezienie, w ktorym dokonywano nieludzkich tortur. W jednym z budynkow pojedyncze lozka w pomieszczeniach a na scianie powiekszone pojedyncze fotografie jakichs ludzkich strzepow przymocowanych do prycz za pomoca pretow i obejmy na noge. Wyglada to jak jakas ponura instalacja. Kolejne sale z taka sama posadzka w zolto-brazowe plytki, lozka, jakies metalowe skrzynie, prety, czasem motyka. Bo ludzi tu zabijano motykami lub innymi narzedziami, oszczedzajac naboje. W drugim budynku setki, moze tysiace zdjec wiezniow. Przerazone twarze dzieci, kobiet i mezczyzn. Dalej sala z przyrzadami, ktorymi torturowano tu ludzi. Byly wiezien, ktory cudem ocalal namalowal to, co tu sie dzialo. Nie bede Wam, opisywal. Wyszedlem roztrzesiony z zacisnietymi zebami. To wszystko tak namacalne! Mijalem ludzi na ulicy, ktorzy zyli w tym czasie, moze niektorzy byli oprawcami. Chodzilem z tornistrem do szkoly, gdy tutaj dzialy sie te okropienstwa. Czulo sie tu wciaz ta energie i bol.

Muzeum jest nieco zaniedbane. Od chwili wyzwolenia niewiele tu zmieniono. Nie pomalowano scian, umyto tylko podlogi z krwi i otwarto okna wtedy zabite. W kolejnym budynku zachowane pojedyncze cele. Klasy przerobione na wiezienie. Krzywe, byle jakie mury z cegly o wymiarach 0,8 x 2 metry. Ludzie tu tez przykuci byli do podlogi. Zszedlem jakimis schodami i na samym dole znalazlem sterty lekko juz rozkladajacych sie ubran o specyficznym zapachu. Jakies czapki, podarte kurtki. Wszystko wcisniete w kat, pokryte pajeczynami. Zapewne nalezalo do wiezniow i jeszcze nie zrobiono dla tych rzeczy gablot.

Kolejnego dnia pojechalem kilkanascie kilometrow na poludnie od stolicy na tzw Pole Smierci. Cheoung Ek. Wczesniej byl to chinski cmentarz, w czasach Pol Pota zaczeto przywozic wiezniow z Toul Sleng i dokonywac egzekucji. Przewodniczka pokazywala kolejne wglebienia w ziemi zarosniete trawa a w srodku zagrabione liscie. Mloda dziewczyna opowiadala ile w danym miejscu znaleziono cial. Pierwotnie te doly mialy 3 metry glebokosci. Stanelismy przy wielkim drzewie na ktorym zamocowany byl glosnik. Puszczano z niego rewolucyjna muzyke by zagluszyc krzyki i placz mordowanych. Zabijano wpierw kobiety, potem dzieci i mezczyzn. Przy tym drzewie zobaczylem zakopane do polowy ubrania a przy pniu ludzkie zeby. Podeszlismy do innego drzewa. O jego pien rozbijano malym dzieciom glowy. Przewodniczka demonstrowala, jak oprawcy lapali dzieci za nogi i uderzali nimi o drzewo. Na pniu drzacy maly lisc na pajeczynie. Obeszlismy wszystko i mielismy 10 minut, by obejrzec jeszcze wieze w centrum tego miejsca z kilkoma pietrami ludzkich czaszek.

Zamordowano tu ponad 17 000 ludzi w latach 1975 - 1979. Odkopano dopiero 2/3 wszystkich grobow. Spokojny teren, cichy szum drzew. Zobaczylem przewodniczke ocierajaca ukradkiem lzy. Na poczatku powiedziala, ze kazda rodzina ucierpiala w tych okrutnych czasach. Jej rodzice stracili tez swoje pierwsze dzieci. Ona urodzila sie pozniej.

Chodzac ulicami, patrzac na ludzi nie moglem postrzegac ich inaczej niz poprzez pryzmat tamtego koszmaru. W poznych latach 70. miasto bylo calkowicie wyludnione. Wszystkich miastowych wysylano na wies, by stworzyc rolnicze spoleczenstwo, ale cala produkcja szla na eksport. Duzo ludzi zmarlo z glodu. W calym tym okresie spoleczenstwo Kambodzy skurczylo sie o ponad 1/4. Jak swiat przez 5 lat tego horroru mogl nie reagowac??? Nie ma tu ropy, dlatego dzielna armia amerykanska nie przyjechala... .

Przepraszam, ze ten post jest taki smutny. Musialem troche z siebie wyrzucic. Inaczej jest, kiedy czyta sie o takich rzeczach w ksazkach lub oglada film na Discovery Chanel, inaczej, gdy dotyka sie tego tak okrutnie doswiadczonego swiata.

Nie mam tu ochoty na jakiekolwiek imprezy. Jest tu turystyczna dzielnica, ale czuje, ze byloby wysoce niemoralne bawic sie na tym wielkim grobie.

A moze sie myle? Moze trzeba zapomniec?

 

Dodalem troche zdjec do 10 albumu. Jutro rano ruszam do Wietnamu.

 

PŁYNNA TOŻSAMOŚĆ - mój blog o ginących kulturach

Zapraszam na założony niedawno blog, poświęcony ginącym kulturom i cywilizacjom, przede wszystkim Papui, na którą planuję powrót latem 2012 ...