niedziela, 29 lipca 2007

Droga z Machu Picchu do Cusco

To byly na prawde ekscytujace dni i spotkania...

Po Machu Picchu postanowilem wracac tansza i trudniejsza droga niz pociagiem do Cusco za 40 dolarow. Wpierw pociag do miejsca o nazwie Hidroelectrica. Jaka nazwa, takie miejsce. To torowisko, gdzie wysiadaja i wsiadaja pasazerowie w gluszy peruwianskiej dzungli. Jest tam hydroelektrowania, stad oczywiscie nazwa. Denerwujace bylo to, ze jadac jednym pociagiem na przeciw Peruwianczykow, oni placili za bilet 2 sole, turysci zas... ponad 25! A to tylko 45 minut jazdy! Taka karma.

Stamtad minibusem wsrod gor dojechalem do Santa Theresa i kolejna przesiadka, ale tym razem dluzsza droga fantastycznymi gorami do Santa Maria. Gdzies w polowie drogi vanem za 6 soli zobaczylem krzewy kawy i przypomnialo mi sie o zobowiazaniach wobec sponsorow. Zamiast pedzic z Santa Maria - malenkiej przesiadkowej wioski dalej do Cusco, postanowilem zostac tam jeden dzien. Miejscowy chlopak znajacy troche angielski o imieniu Yuri zaprowadzil mnie do hostelu, gdzie za pokoj zaplacilem tylko 6 soli! (okolo 5 zlotych). Zostawilem plecak i mimo zmeczenia wczesnym wstawaniem, dojechalem z sympatyczna rodzina do wioski Cochapampa, przez ktora przejezdzalem z Santa Theresa. Cudowny spokoj! Spytalem o plantacje kawy; wskazano mi kierunek. Wszedlem w gaszcz krzewow, gdzie na jednej galezi rosly owoce w roznych stadiach rozwoju: jedne jeszcze zielone, poprzez zolte, bladoczerwone, do pelnodojrzalych ciemnoczerwonych. Polowalem na dobre ujecia, a male muszki mialy na kim zerowac. Nie wbijaja sie w skore, by wypic krew, ale nacinaja ja, pozostawiajac troche krwi. Po pewnym czasie mialem juz opuchniete dlonie, ramiona, szyje i twarz. Ale nic to. Idac za slyszanymi wsrod krzwow glosami znalazlem sie na plantacji, gdzie wydobywano i suszono biale jeszcze nasiona kawy. Pracowalo tam kilku chlopcow. To byla ich prywatna plantacja, ale pozwolili mi pstrykac do woli krzewy jak i ich samych przy pracy. Niezwykle sympatyczni i nieco niesmiali. Wracajac pieszo, mijalem sie tez czasem z pojedynczymi ludzmi. Zblizajac sie, opuszczali glowy, jakby sie wstydzac, ale wystarczylo ich pozdrowic i usmiechnac sie, promienieli! Wspaniale uczucie i wspaniala okolica. Nie chcialem byc podwozony z powrotem do Santa Maria. Bylo tam tak niezwykle dobrze. Stada krzykliwych papug co chwila przelatywaly w rozne strony a slonce robilo cuda z wzgorzami! Tak dobrze w naturze czulem sie tylko w szwajcarskim kantonie Valais na wzgorzu Heidenbiel pomiedzy wioskami St. German a Raron, gdzie pochowany jest Rilke. Szedlem kilka godzin obserwujac alchemiczna przemiane dnia w wieczor, zmiane swiatla i klimatu tego magicznego miejsca. W Santa Maria postawilem duze piwo czekajacym na przesiadke i juz bez kasy mlodym turystom - wolontariuszom i poszedlem spac. Noc we wiossce, gdzie slychac nocne owady i swierszcze a nie trabiace samochody. Wiecie o co chodzi... . Rano czekalem kilka godzin na autobus do Cusco. W tym czasie zaprzyjaznilem sie z kilkoma rodzinami, takze czekajacymi na autobus. Malo kto zatrzymuje sie w Santa Maria na dluzej i prowadzacy sklepy tez sa niezwykle mili. Bilet do Cusco kupilem w naroznym sklepiue, ktorego wlasciciel byl kasjerem biletowym, sprzedawca i... fryzjerem! Kiedy ktos potrzebowal sie ostrzyc, ten jegomosc otwieral klatke stojaca obok, gdzie znajdowaly sie dwa krzesla (kazde inne), dwa lusra (tez rozne) oraz przyrzady do strzyzenia i golenia. Moznaby zrobic wspanialy dokument o tym miejscu, ozywajacym, kiedy tylko przyjezdzal jakis autobus. Od razu przekupki, zazwyczaj bezrobotne, biegly z koszami owocow i napojow do okien, by strudzonym podroznym zaoferowac jedzenie i picie. W moim autobusie jechali juz poznani w dormitorium w Aguas Calientes dwaj byli zolnierze izraelscy - Homer i Dwer. Po kilku godzinach jazdy niespodzianka: droga zniszczona i trzeba bylo taszczyc toboly na grzbiecie ponad kilometr na druga strone gory. Ludzie na prawde byli zmeczeni. Przygotowano nawet improwizowany punkt medyczny. Lapaly mnie skurcze w nogach, taszczac 25 kilo na grzbiecie po fatalnej, kamienisto-blotnej drodze w gore a potem w dol. Tam czekaly juz autobusy. Do Cusco zamiast o 15.00, dojechalismy 3 godziny pozniej.

Kupilem juz bilet do Puerto Maldonaldo. To na wschod od Cusco w kierunku granicy z Brazylia. Autobus wyjedzie o 15.00 i pojade nim prawie 23 godziny. W koncu jednak tej nocy sie wyspie. Pierwszy raz od kilku dobrych dni nie musze wstawac o swicie. To byly fascynujace dni. Wspaniale sa te zmiany w drodze, kiedy beznadziejne i trudne chwile czesto w mgnieniu oka moga zmienic sie w cos fascynujacego. To uczy, zeby nie przesadzac niczego z gory a przede wszystkim, by godzic sie z tym, co nas spotyka.

Wu wei w najczystszej formie!

2 komentarze:

  1. Godząc się z czymś nie do przejścia,magazynujemy siłę by to przetrwać.Zaoszczędzoną energię zużywamy wówczas, gdy jest to konieczne.A świat cudowny jest i ludzie życzliwi w nim.

    OdpowiedzUsuń
  2. ~ósmy cud świata30 lipca 2007 12:15

    Poczuć wszystkimi zmysłami energię natury ...Wsłuchać się w wewnętrzną siłę roślin ...Uwolnić umysł ...Pierwszy raz czuję, że Ci zazdroszczę. To z przemęczenia.

    OdpowiedzUsuń

PŁYNNA TOŻSAMOŚĆ - mój blog o ginących kulturach

Zapraszam na założony niedawno blog, poświęcony ginącym kulturom i cywilizacjom, przede wszystkim Papui, na którą planuję powrót latem 2012 ...