poniedziałek, 25 lutego 2008

Kathmandu Moja Milosc

Turysci przybywajacy do Kathmandu w olbrzymiej wiekszosci kieruja swoje pierwsze kroki do dzielnicy Thamel. Tu znajduja sie hotele, knajpy rozbrzmiewajace wieczorem muzyka i mnostwo sklepow z pamiatkami. Dla wiekszosci znajomosc Nepalu to znajomosc tej dzielnicy. Fasady domow o 9.00 rano staja sie kolorowe i sa takie do wieczora. Niewiele sie zmienilo od kilkudziesieciu lat, kiedy przybywali tu pierwsi hippisi, by w oparach haszu szukac zapomnienia. Teraz przybywa tu juz trzecie pokolenie. Wnuki hippisow sluchaja innej muzyki, ale ubieraja sie w podobne kolorowe szmatki. Thamel to mekka dla dziwakow. Ludzie w roznym wieku zawieszeni jakby miedzy dwiema cywilizacjami. Nikt tu za nikim sie nie oglada, trudno zaskoczyc swoja oryginalnoscia, bo caly Thamel to jedna wielka oryginalnosc. Do tego kolorowego swiata jak cmy przybywaja Nepalczycy: rowniez zagubieni. Wieczorem co chwila zaczepiaja szarzy kolesie o metnych oczach: "hasz?", wielu jest zebrakow, najczesciej dzieci, przyklejajace sie do przechodnia, drobnymi kroczkami bosych stop, brudne jak Ziemia Swieta dorownuja kroku, zadzierajac glowe do gory i szybko przerzucajac dlon pomiedzy brzuchem a ustami dajac do zrozumienia, ze sa glodne. Ale kiedy kupic im jedzenie, nie zawsze sa zadowolone. Chca pieniedzy. Na peryferiach Thamel dzieciaki wachajace klej. Sa bezdomne, wiele z nich stracilo rodzicow podczas walk maoistow z wojskami rzadowymi. Do Kathmandu wciaz przybywa mnostwo ludzi z prowincji w ucieczce przed przesladowaniami i przed bieda. Od dwoch lat powaznym problemem jest tez elektrycznosc: codziennie 2 razy po 4 godziny wylacza sie prad; o roznych porach w roznych sektorach miasta. Pociaga to za soba wiele innych problemow.

Thamel to nie Kathmandu. Tutaj, w kolorowym swiecie, procz trudnosci z pradem nie widac problemow, z jakimi boryka sie nie tylko stolica, ale caly kraj. W 2002 roku doszlo do zamachu, w ktorym zginela cala krolewska rodzina na czele z ukochanym monarcha Birendra. Oficjalna wersja brzmi, ze zbrodni tej dokonal syn Birendry, kiedy rodzina nie chciala sie zgodzic na slub z jego wybranka. Wymordowal wszystkich, na koniec palnal sobie w leb. Jakims cudem przezyl starszy brat zamordowanego - Gyanendra, ktory wraz z rodzina przebywal wtedy w Pokharze. Kiedy rozmawialem ze swoimi znajomymi, nikt w Nepalu nie wierzy w oficjalna wersje. Ludzie przekonani sa, iz to Paras, syn Gyanendry dokonal tego zamachu , by ojciec a po nim on sam objal tron. (W obiegu sa wciaz banknoty z oboma monarchami, dobrotliwym Birendra w okularach oraz z dumnym Gyanendra.) Ale od tego czasu w Nepalu zrobilo sie bardzo niespokojnie. Maoisci, ktorzy dotychczas chronili sie w gorach, bedac w ogromnej mniejszosci wyczuli, ze to wlasciwy moment, by w kraju zprzeprowadzic rewolucje. Napadali na wiejskie posterunki policji, mordowali i kradli bron. Agitowali sila i perswazja do idei komunistycznych. Rosli w sile. Ciagle rosna. W koncu stali sie powaznym ugrupowaniem politycznym. Maja 5 ministrow w rzadzie. Mowi sie, ze posiadaja obecnie dobrze uzbrojona 35-tysieczna armie. Red Soldiers. ONZ, ktory probuje interweniowac ocenil, ze z tej grupy tylko 19 tysiecy ma kwalifikacje by byc armia. Rzad chce wcielic ich do swej armii, ale wojsko oficjalnie nie jest polityczne a Red Soldiers jest powaznie skrzywiona ideologicznie i polaczenie obu armii mogloby przyniesc nieobliczalne skutki.

Poza kolorowym swiatem Thamel czesto mozna zobaczyc autobusy z tlumem mlodych ludzi jadacych na dachach, wymachujacych czerwonymi flagami z sierpem i mlotem. Prowokuja, bo nie wolno w miescie jezdzic na dachu. Maoisci agituja tez w miescie. Odwiedzaja restauracje i hotele, wytykajac niesprawiedliwosci spoleczne i obiecujac raj na ziemi. Latwo zapalaj sie do nowych idei mlodzi, ktorzy zawsze mieli gorace glowy i idea walki powoduje, ze tu wszystko bliskie jest szalenstwu. Nad Palacem co wieczor pojawiaja sie stada wron. Skrzecza zlowrogo i obsiadaja drzewa w krolewskim parku. Mam nadzieje, ze nie dojdzie tu do okropnosci, jakie mialy miejsce na przyklad w Kambodzy. To miasto, odwiedzane przeze mnie wielokrotnie jest mi bardzo bliskie.

Poza Kathmandu nie jest lepiej. Ludzie cierpia glod na polnocy kraju, pas poludniowy, bardziej zyzny - Teraj - od wielu dni zablokowany jest przez demonstrantow domagajacych sie wiekszej niezaleznosci regionu od stolicy. Daza do niepodleglosci. Z tego powodu polaczenia z Indiami sa zamkniete. Nie dostarcza sie paliwa z Indii a Nepal go nie produkuje. Dlatego wiele autobusow nie jezdzi a taksowki sa bardzo drogie. Cos tu wisi w powietrzu... .

Kiedy idzie sie jednak z Thamel w kierunku historycznego Durbar Square, odwiedza buddyjska Swayambunath na wzgorzu, Bodnath we wschodniej czesci miasta lub hinduistyczna, poswiecona Siwie - Opiekunowi Zwierzat Pashupatinath, tam czas stoi w miejscu. Psy sa totalnie wyluzowane i spia gdzie popadnie wiedzac, ze nikt ich nie skrzywdzi. Rankiem ludzie oddaja czesc swoim bostwom - kamiennym figurom obsmarowanym pigmentami, z przyklejonym do ust jedzeniem, ryzem i plasterkami bananow. Bo tu bogow sie karmi. Uwielbiam te miejsca, szczegolnie bliskie jest mi Pashupatinath z wymalowanymi sadhu, siedzacymi w pozycji lotosu, gotowymi za kilkadziesiat rupii do sesji zdjeciowej. Niektorych pamietam sprzed lat i - o dziwo - niektorzy pamietaja mnie! To mile.

Hinduskie bostwa pelne sa pasji. Choc Budda tez jest czczony przez Hinduistow, rozni sie od innych. Budda ma oczy przymkniete, jest zamkniety w sobie, skupiony, zatopiony w medytacji, bostwa hinduistyczne patrza groznie, dzierza bron w wielu ramionach, niszcza wrogow, leje sie krew, bogini Kali z wywalonym jezorem rozrywa cialo demona. Oczy bostw sa wyraziste, jak oczy dziewczyn nepalskich. Dzieciom i dziewczynkom maluje sie dodatkowo oczy. Wyglada to pieknie i niesamowicie. Uczennice w szarych mundurkach - te o urodzie bardziej hinduskiej tez maluja namietnie oczy. Nepal, tak jak i Indie, to przede wszystkim oczy. Wszystkowidzace.

Kathmandu dla mnie to przede wszystkim przyjaciele. Kiedy dojechalem tu w 2002 roku z Tybetu, poznalem dziewczyne o imieniu Yasoda. Zaprosila mnie do swego domu na skraju miasta. Poznalem jej rodzine: matke, siostry i braci. Matka namowila, bym zamieszkal u nich mimo duzej biedy i ciasnoty. Stali sie dla mnie niemal jak rodzina. Pomiedzy mna i Yasoda zaczelo rodzic sie uczucie, ale w tym hermetycznym, tradycyjnym spoleczenstwie obwarowanym przesadami i religijnymi oraz moralnymi nakazami nielatwo bylo zblizyc sie do siebie. Rodzina w pelni mnie zaakceptowala, staralem sie przez dlugi czas, prawie rok, zalatwic wize dla niej. Bezskutecznie. W koncu zniecierpliwieni bracia wydali ja za maz, bo sasiedzi "zaczynali gadac".  W miedzyczasie poznalem wujka Yasody - Ekaraja, z ktorym mam mailowy kontakt od 2003 roku. Najmlodszy brat jej matki. Teraz spotkalem sie z nim i opowiada mi o sytuacji w kraju, swoich staraniach wyjazdu do Dubaju - mekki dla mlodych, wyksztalconych Nepalczykow. Pracuja ciezko przez 2 lata za 200 USD miesiecznie, co jest dla nich duzym zarobkiem. Spytalem Ekaraja, czy mozemy odwiedzic matke Yasody. I tam zaskoczenie! Przywitala mnie Yasoda! Akurat przebywala w stolicy, o czym Ekaraj nie wiedzial. Choc to karygodne w tym spoleczenstwie, rzucila mi sie w ramiona. Udalo nam sie porozmawiac chwile bez swiadkow i poprosila mnie o spotkanie i dyskrecje. Wczoraj spedzilismy razem kilka godzin na wzgorzu Swayambunath. W tajemnicy przed rodzina. Jej malzenstwo to pomylka: meza, ktory jest aktorem, ciagle nie ma w domu i w ogole o nia nie dba, z tesciowa tez niedobre stosunki. Yasoda chce uciec. Uciec do Polski.

Zastanawiamy sie, na ile to realne... .

Moze za 2 dni wyjade z Kathmandu na kilka dni do wioski Ekaraja. To moze okazac sie trudne z powodu komplikacji transportowych. Potem wroce do Kathmandu by spedzic w Pashupati ze znajomymi guru festiwal Shivarathri. Nastepnie rusze do Indii; mam juz wize. Jeszcze niedawno dla Polakow byla gratis, teraz placimy jak wszyscy. Zlozylem tez wniosek wizowy w Ambasadzie Pakistanu, do ktorego chce jechac po miesiacu spedzonym w Indiach. Jutro rano odbieram stamtad paszport a potem spotykam sie z Yasoda.

 

Wrzucilem kilka zdjec z Tybetu.

poniedziałek, 18 lutego 2008

Przeprawa przez Himalaje

Wczesnym rankiem wyruszylismy jeepem z Lhasy na zachod: Audrey i Daniel z Montrealu, Jonathan z Vancouver, Maureen ze Stanow i ja. Kierowca byl spokojny Tybetanczyk o imieniu Tirin. Slonce gdzies z tylu zaczelo w koncu ukazywac czarne kontury gor, ktore powoli nabieraly brazowych barw i uwidocznila sie ich struktura. Prosta droga sie skonczyla i zaczelismy sie piac w gore serpentynami. Czasem mijalismy tybetanskie osiedla, nad ktorymi snuly sie dymy z ofiarnych piecy. Narozniki domow ozdobione witkami z flagami modlitewnymi. Pierwsza przelecz Kamba - la na wysokosci 4794 metrow i silny wiatr utrudniajacy oddychanie. Widok na zamarzniete jezioro Yamdrok - tso, mnostwo lopoczacych kolorowych flag z mantrami i staruszek z czarnym jakiem, na ktorym za kilka juanow mozna bylo zrobic sobie zdjecie. Pojawili sie tez chlopcy z wielkimi mastifami tybetanskimi o gestej siersci, ktore przypominaly misie. (Nie bede sie rozpisywal o tych imponujacych psach; kto chce, moze wejsc na strone im poswiecona: http://www.bagmati.pl/orasie.html)

Zjazd w dol i dalsza podroz wsrod przepieknych groznych pejzazy. Zatrzymalismy sie w Gyantso by cos zjesc i odwiedzic Pelkor Chode Monastery. Na placu kompleksu piekna kolorowa stupa, skrzypiace mosiezne mlynki modlitewne przy murze i niewielu pielgrzymow. Rozpierzchlismy sie po calym terenie. Wchodzilem do pomieszczen z figurami buddow i bodhisattwow. Swiatynie w Tybecie sa tajemnicze. Niewiele tam swiatla, co stwarza niezwykla skupiona atmosfere. Figury ukryte sa w polmroku, jedynie najwazniejsze miejsce jest nieco lepiej oswietlone. Dominuje czerwien. Dalsza droga i po 15.00 dotarlismy w koncu do drugiego co do wielkosci miasta w Tybecie - Xigaze. Kiedy bylem tu w 2002 roku, samochod wciaz sie psul i w Xigaze bylismy wieczorem; zbyt pozno by odwiedzic Tashilhunpo Monastery lezacy u podnoza gory. Wtedy musialem zadowolic sie widokiem z gory, znad tego kompleksu swiatynnego na miasto. Xigaze w wiekszym stopniu niz Lhasa zachowalo swoj tybetanski charakter. Niewielu tu Chinczykow na ulicach. Nie tracac czasu odwiedzilismy kompleks swiatynny a dopiero potem znalezlismy hotel. Tashilhunpo to zbudowana w 1447 roku przez I Dalajlame swiatynia bedaca siedziba Sekty Zoltych Czapek. Mialem szczescie zobaczyc mnichow z tym nakryciem glowy, kiedy na jednym z placow zbierali sie na popoludniowe modly. Wielu chlopcow w czerwonych szatach nie zachowywalo sie zbyt poboznie, mimo obecnosci starych mnichow. Dokazywali, popychali sie i zartowali w najlepsze. Buddyzm jest zdrowy. Mnisi na ogol nie mieli nic przeciwko, gdy pytalem, czy moge fotografowac. Wspaniale sie komponpowali na tle bialych murow.

Po zakwaterowaniu sie w hotelu poszlismy cos zjesc. Ja zaraz potem popedzilem jeszcze obejrzec miasto, korzystajac z ostatnich promieni swiatla. Stary bazar, ktory zapamietalem sprzed ponad 5 lat, bo sprzedawano tam wysuszone, wypatroszone, juz bez glowy i nog ciala owiec. Teraz takze. Ludzie nie zwracali na mnie wiekszej uwagi zajeci swoimi sprawami. Dzien w Tybecie o tej porze szybko sie zaczyna i szybko konczy. Wrocilem do hotelu juz w ciemnosciach.

Rano, jeszcze przed wyjazdem chcialem pobyc w tym miescie. Minalem domy i wspialem sie ponad swiatynie. Otaczala ja sciezka wsrod skal - szlak pielgrzymkowy z mlynkami modlitewnymi i flagami. Cale grupy Tybetanczykow mamroczac mantry szly w jedna strone, czasem przystajac ze swietym okrzykiem, rzucajac w powietrze dary bostwom. Moja tam wizyta spotykala sie z usmiechami i pozdrowieniami. O 11.00 dalsza droga w kierunku Nepalu. Od poczatku Maureen zalezalo na dojechaniu do EBC, Everest Base Camp. Pozwolenie na wjazd na teren Mt Qomolangma National Natural Protection Areas kosztowalo 180 juanow od osoby i dodatkowo 400 juanow za wjazd samochodu. W restauracji w Shegan ustalilismy, ze pojedziemy tam wszyscy. Najdluzej ociagal sie Jonathan. Tirin zalatwil odpowiednie pozwolenia i pojechalismy dalej. Kolejne przelecze tego dnia: Tropu - la na wysokosci 4950 metrow oraz Gyatso - la - 5220. Juz poprzedniego dnia odczuwalem skutki choroby wysokosciowej - silny bol glowy. Niewiele pomagaly leki kupione w Lhasie. W wyzszych partiach kompletnie zamarzniete jeziora, nieco nizej woda juz plynela wsrod lodow. Czasem mijal nas ktos na motorze, jezdziec na koniu lub jakas rodzina na traktorze z lopocacymi flagami skulona na metalowej przyczepce. Przejechalismy punkt kontrolny i w koncu dotarlismy do wioski Tashizong. Od pewnego czasu bardzo silne wiatry pedzily tumany kurzu po plaskowyzu. Nieraz droga stawala sie kompletnie niewidoczna.  We wiosce nie bylo inaczej. Kurz zasypywal oczy. Gdy tylko zatrzymalismy sie przy Baber Restaurant otoczyly nas dzieciaki w lachmanach i obserwowaly rozladowywanie samochodu. Wnetrze restauracji to typowy tybetanski dom pelen ozdob, zdjec, plakatow Potala Palace i ostatniego Panczenlamy. Na srodku piec i dwa czajniki. Trzy ozdobne kolorowe stoly i lawy. Zakwaterowano nas na pietrze. Bardzo spartanskie warunki: w pokoju pod sciana lozka i sterta grubych kolder oraz poduszki. Mala zarowka wiszaca z sufitu obciagnietego plotnem, zaslaniajacym belki. Wialo przez nieszczelne okno. Kable biegly na zewnatrz i wraz z innymi laczyly sie na belce stropowej, lecac gdzies w dol. Tam, znajdowal sie glowny wylacznik. Na szczescie mielismy latarki. Wody biezacej nie bylo. Chcac sie umyc nalezalo nalac z duzego baniaka stojacego w restauracji. Byly tez termosy z goraco woda. Toaleta - jedno pomieszczenie z trzema dziurami 40 x 15 cm w betonowej nierownej podlodze. Smrod trudny do wytrzymania. Podziwialem nasze dziewczyny, ktore ani razu nie narzekaly na warunki. Obszedlem jeszcze wioske. Probowalem naprawic dzieciakom zerwany lancuch przy rowerze. malej dziewczynce z braciszkiem za pozowanie dalem czekolade. Pobiegla z radoscia do domu. Wiele osob bardzo przyjaznie nastwiona; gdy widzieli ze robie zdjecia lub filmuje podchodzili by obejrzec efekt i smiali sie widzac siebie lub znajomych na wyswietlaczu. Wydawali sie szczesliwi i niewinni.

Kolejna noc w drodze i znow - tak jak w Xigaze - obudzilem sie okolo 4.00 rano, nie mogac juz usnac. Powodem moglo byc rozrzedzone powietrze. Poprawienie grubych warstw kolder powodowalo ciezka zadyszke, jakbym w normalnych warunkach przebiegl 500 metrow.

Rano ruszylismy w strone EBC. Nie konczace sie serpentyny, potem fatalna droga i dojechalismy pod Rongphu Monastery ze wspanialym widokiem na Everest. W poblizu wielki brzydki budynek policji. Tirin powiedzial, ze dalej nie mozemy jechac. Rzeczywiscie, droga byla oblodzona. Tybetanski policjant w grubym plaszczu  i ciemnych okularach sprawdzil nasze paszporty i powiedzial, ze mozemy pobyc tu 20 minut. Wystarczylo, bo wial zimny, potworny wicher. Droga to byla wycieczka i niestety nie dotarlismy do EBC. W drodze powrotnej na kolejnej przeleczy wspanialy widok na lancuch gorski. Biale osmiotysieczniki: Makalu, Lhotse, Qomolangma, czyli Everest, Cho Oyu i XiaXiaBangMa. Ponizej brazowe szczyty. Cala mistyka gor. Niezbyt kreca mnie wspinaczki, preferuje raczej wloczege wsrod natury i po ulicach miast, gdzie czesto za rogiem spotyka sie cos niezwyklego, spotyka ludzi, ale ten widok zapieral dech w piersiach.

Coraz blizej Nepalu. Ostatnie kilometry do granicznego Zhongmu to ciagle serpentyny w dol fatalna droga. Przyroda zaczela sie zmieniac. Przez kilka dni widzielismy jednynie suche kepy traw, teraz pojawily sie krzewy, w koncu drzewa. Suche tybetanskie powietrze powodujace pekanie warg ustapilo wilgoci. Niebo zachmurzone i z kazdym zakretem cieplej. Ostatnia noc w Tybecie w hotelu Gang Jian, wspolny obiad zakrapiany piwem i brandy kupiona naprzeciw w malym sklepiku i wspaniala atmosfera. Te trzy dni podrozy bardzo nas przyblizyly. Szczegolnie dobry kontakt zlapalem z Danielem i Audrey. Maureen nieco zamknieta, Jonathan - najmlodszy w grupie 21 latek wciaz przeliczajacy pieniadze i oszczedzajacy kazdego juana, az bylo nam glupio, gdy klocil sie o pieniadze na kazdym kroku. Targowanie sie w Azji jest czyms zwyczajnym; to czesc tej kultury, ale w jego sposobie rozmowy z ludzmi bylo cos z pretensji, szantazu. Na ogol odchodzilismy na bok, gdy zaczynal walczyc o kazdy grosz.

Odprawa paszportowa: dluga kolejka do granicy przy chinskim stanowisku, kilka kilometrow minibusem do nepalskiej strefy, uscisk dloni z zolnierzem w szaroniebieskim moro, wiza 2-miesieczna za 30 dolarow i Namaste Nepal!

Do Kathmandu z granicy w Kodari jedzie sie okolo 3, 4 godzin. My przebylismy ten dystans w ponad 7! Autobus przeladowany tobolami zatrzymywal sie w kazdej osadzie a droga czesto byla fatalna. Przejezdzajac przez Bhaktapur utknelismy na dlugo w korku wsrod starych uliczek miasta. Smrod spalin i swidrujacy uszy dzwiek klaksonow. Do Kathmandu dojechalismy po 19.00. To moja 5 wizyta w tym miescie, ostatnio w 2003 roku. Zdawalo mi sie, ze teraz jest tu o wiele wiecej samochodow i ludzi i chalasow. Ale Kathmandu ma wspaniale tajemnice, do ktorych lubie wracac.

środa, 13 lutego 2008

Lhasa magiczna jest nadal

Pierwsza rzecza, ktora zrobilem gdy przyjechalem do Lhasy to dowiedzialem sie od recepcjonistek w Yak Hotel kilku tybetanskich slow. Kiedy sie witacie, mowicie "desidele", dziekujac za cos mowicie "thuciecie" a kiedy sie zegnacie wychodzac pierwsi - "galesiu", gdy ktos wychodzi a wy zostajecie - "galepe". Trudno za pomoca samych liter oddac sposob wymowy tych slow i akcent, ale opanowalem juz chyba nie najgorzej te slowa, bo kiedy witam ludzi na ulicy, klaniaja sie i usmiechaja. A Tybetanczycy usmiechaja sie jak nikt inny na swiecie! Kiedy cudzoziemiec mowi do tych ludzi w ich jezyku, otwieraja sie ich serca. Odczuwam autentyczne, ogromne szczescie idac w tlumie pielgrzymow bez pospiechu okrazajacych od rana do wieczora swiatynie Jokhang w starej czesci Lhasy. Wokol rozlozone sa tez kramy z roznorakimi pamiatkami. Jest i policja dyskretnie obserwujaca tlum. Bo kilkanascie lat temu na placu przed Jokhang doszlo do zamieszek na tle etnicznym. Teraz jest spokoj i wiele tu bardzo pozytywnej energii.

Tak, tu juz mowi sie o starej i nowej Lhasie. Chinczycy rozbudowuja, czyniac z niej typowe chinskie miasto. Obawiam sie jednego: kiedy juz nie beda mogli rozbudowywac z powodu warunkow naturalnych, czyli gor, moze pokusza sie o zniszczenie starej czesci miasta. Tak sie dzieje w wielu miejscach Chin, gdzie wyburza sie hutongi, stawiajac na ulicy wysokie bilboardy. Za nimi buldozery niszcza stare Chiny a ludzi wrzuca sie do autobusow i przewozi do blokow. Na miejscach ich domow powstaja nowe wiezowce dla kolejnych przesiedlencow. Bez sentymentu. Chinczycy sa w pewien sposob "zimni". Tybetanczycy przeciwnie. Na kazdym kroku usmiechy dzieci, ich rodzicow i starszych, ktorzy kreca mlynkami modlitewnymi i przerzucaja paciorki rozanca, mamroczac mantre. Om mani padme hum.

Przed Jokhang wiele osob oddaje setki poklonow. Ale nie sa to poklony, jakie mozna zobaczyc w meczetach (Muzulmanow w Lhasie tez jest duzo!). Tybetanczyk podnosi rece ponad siebie, po czym kladzie dlonie na cos, co ochroni przed otarciem skory, na przyklad klocki drewna lub zwykle kartoniki i metoda slizgowa kladzie sie na kocach, dotykajac czolem ziemi. Niezla gimnastyka. Wiele osob okraza swiatynie co dwa kroki padajac na twarz. Maja ochrony na kolana i dlonie, ale na czolach wielkie guzy. Niezwykla jest religijnosc Tybetanczykow. W Chinski Nowy Rok odwiedzilem swiatynie Longhua w Shanghaju i nie widzialem tam zarliwosci religijnej. To chyba system skutecznie ja wyjalowil. To co mnie smuci w Lhasie to cale stada zebrakow. Przy swiatyni mozna to inaczej nazwac. Siedza tam grupki mnichow lub pielgrzymow, ktorzy czekaja na pare groszy nie po to, bo sa glodni lub biedni (moze to nie jest glowny powod), ale jak mi kiedys tlumaczyl poznany sadhu w Nepalu, oni sa po to, bys swoja ofiara polepszyl swoja karme. Powinno sie byc im wiec wdziecznym, ze sa... . Cos w tym jest; kiedy ktos prosi o pieniadze a nie zawsze ma drobne, usmiechaja sie tak czy inaczej. Staram sie miec zawsze jakies slodycze dla dzieciakow, ktore bez ceremonii chwytaja za rekaw lub nogawki. Takie lobuzerstwo bardzo urocze. Nie widzialem tu zadnej zlosci, zadnej klotni, zadnych nerwowych rozmow.

Dzieciaki umorusane a za pielgrzymami ciagnie sie zapach owiec. Bo to ludzie z gor o pieknych spalonych sloncem twarzach i niezwyklych oczach. Tybetanki sa piekne (nie ujmujac nic polskim dziewczynom oczywiscie!), sa dumne i wspaniale sie ubieraja.  Desidele - mowie do nich, a one w szczerym usmiechu pokazuja zdrowe zeby. Ech!

Czas tu, przy Jokhang  plynie inaczej niz w nowszych czesciach Lhasy, gdzie zwyczajny wielkomiejski chalas. Ale kiedy widzi sie tam jakiegos pielgrzyma krecacego mlynkiem, jemu to nie przeszkadza. Moze dla niego ten nowy swiat jest jakims swiatem duchow? Bo Tybetanczycy przebywaja z duchami na codzien.

Wszystkie napisy w miescie sa w dwoch jezykach: tybetanskim i chinskim. Oczywiscie w "odpowiednich" proporcjach, czyli chinskie znaki co najmniej trzy razy wieksze. Kiedys z pewnoscia tybetanskie pismo tu zniknie. Chinczycy sa cierpliwi. Poczekaja, az zmieni sie pokolenie. Poczekaja, kiedy stanie sie to co nieuniknione, czyli kiedy na tym swiecie nie bedzie juz Przywodcy Duchowego Tybetanczykow. Zrobia to samo ca z Panczenlama. Ten prawdziwy zniknal i podobno gdzies jest przetrzymywany w Pekinie. Niektorzy podejrzewaja, ze zamordowano dziecko. Wladze podstawily swojego. Widzialem zdjecia z "oficjalnych" ceremonii religijnych w jednej ze swiatyn w Pekinie. Jakis ten chlopak, falszywe wcielenie ostatniego Panczenlamy  o dziwnych proporcjach ciala nie wzbudza zaufania... .

Palac Potala jest nie do ruszenia. Malenka chinska flaga powiewa w jego centrum wsrod innych kolorowych flag i nie razi. To olbrzym robi na prawde wrazenie. Tam tez mozna spotkac pielgrzymow padajacych na twarz przed murem na skraju chodnika i szerokiej chinskiej Beijing Road. Staruszka cwiczy pady a jej wnuczka stoi obok podrygujac ze sluchawkami w uszach. Spoglada bez emocji na babcie. Potem odprowadza ja do domu i pedzi przed komputer. Siedze w duzej kafejce internetowej. Tylko nieliczni o tej porze roku turysci wysylaja listy do swych znajomych z Dachu Swiata; mlodziez chinska i tybetanska gra w te same gry, slucha tej samej muzyki. W restauracjach i hotelach wspolnie pracuja. Jaka jest przyszlosc Tybetu? Chiny sa cierpliwe... .

Pierwszy raz bylem w Tybecie w 2002 roku. Ale Tybet snil mi sie wiele lat wczesniej, kiedy nawet nie myslalem, ze kiedys tu przybede. To byl dziwny sen: wzgorza, odglos trab i maly brudny chlopiec idacy obok mnie. Z daleka zobaczylimy orszak mnichow i kolorowe flagi. I wtedy ten chlopak sie splaszczyl! Stal sie plaskorzezba na kamieniu. Gdy odwiedzilem Swiatynie Sera u podnoza gory za miastem, minalem caly kompleks swiatynny i znalazlem sie wsrod wielkich glazow z wyobrazeniami bostw tybetanskich, poczulem ze to miejsce z mojego snu! Dzis wrocilem do Sera. Na wloczenie sie po zakamarkach tego wielkiego kompleksu swiatynnego poswiecilem caly dzien. Z ogromnym bolem glowy, ktory nie opuszcza mnie od przyjazdu. Nie pomagaja zadne tabletki. Nasila sie poznym popoludniem. Moze to cisnienie, moze slonce, ktorego sily sie nie czuje, bo jest chlodno i troche wieje, moze to choroba wysokosciowa... . Wytrzymam.

Do glownego pomieszczenia swiatynnego w Sera ciagnie sie kilkusetmetrowa kolejka pielgrzymow. Czekaja cierpliwie, by znalezc sie w srodku, oddac poklon, polozyc w roznych miejscach kilka jiao (10 jiao to 1 juan), otrzymac snieznobialy szal od mnichow, by potem rzucic go na kolana zloconemu posagowi Buddy. A co robia mnisi? Licza kase... . Nie komentuje tego, bo moze nie wiem wystarczajaco wiele. Mam nadzieje, ze te pieniadze ida na renowacje tej starej swiatyni. Turystow wychwytuje sie przy wejsciu i nalezy zaplacic za bilet 50 juanow. Za to mozna isc "pod prad" i dostac sie pod glowny oltarz z pomoca mnichow. Pielgrzymi nie oponuja, kiedy sie przepycham z torna i zachaczam wszystkich statywem. Desidele - i wszyscy sie ciesza, kiwajac ze zrozumieniem glowami. Ale najbardziej lubie ustronne miejsca. Zgubic sie, wejsc na jakies podworze, gdzie znajduja sie pomieszczenia klasztorne. Te cudowne detale, kolorowe, rzezbione framugi drzwi, stare bramy z kolatkami, obmalowane na czarno okna i drzwi a nad nimi falujace plotna. Stare malowidla nieco zaniedbane, rzeczy codziennego uzytku, wszystko tworzy jakas niezwykla harmonie. Czasem mijalem sie z jakas rodzina. Male dzieci z osmolonymi na czarno noskami. Otrzymaly blogoslawienstwo.

Fotografowalem czerwone flagi modlitewne przyczepione do drzewa. Swiatlo przeswitywalo przez nie i ladnie rysowal sie cien galezi na bialym murze. Zjawila sie stara mniszka pozdrawiajac i klaniajac sie. Uscisnelismy sobie rece i zaproponowala, bym zrobil jej zdjecie. Super! Zdjela recznik z lysej glowy chroniacy przed sloncem i stanela na tle flag. Jej usta lekko drgaly. Odprawiala mantre. Moze za mnie? Zrobilem kilka zdjec i pokazalem jej na wyswietlaczu efekt. Bardzo sie ucieszyla i poglaskala mnie po policzku. Poczulem niezwykle cieplo.

Tybetanskie swiatynie sa jak sen.

Jutro opuszczam Lhase i udaje sie z czterema innymi wloczegami - troje z Kanady i dziewczyna z Wielkiej Brytanii - w kierunku granicy z Nepalem. Ale po drodze odwiedzimy kilka waznych miejsc, miedzy innymi wspaniale miasto Xigaze i kilka swiatyn w gorach. Moze podjedziemy pod Everest Base Camp. Podroz do granicy potrwa 3, 4 dni. Widocznosc jest niezla i wszyscy liczymy na wiele ekscytujacych chwil. Ta trasa jest jedna z podstawowych ofert, jakie proponuja miejscowe agencje tyrystyczne. Wpierw trzeba skompletowac jeepa, bo cena za kurs taka sama czy jedzie jedna osoba czy piec: okolo 4000 juanow. Wiec im wiecej, tym taniej. Turysci szukaja sie wzajemnie pozostawiajac listy na tablicach informacyjnych w kilku najwazniejszych hotelach.

Jestem autentycznie szczesliwy.

poniedziałek, 11 lutego 2008

Usmiech Tybetu

Z chlodnego Shanghaju lecialem 3 godziny do Chengdu z nadzieja, ze w koncu sie wygrzeje. Niestety okazalo sie, ze pada tam od dwoch dni i po slonecznych dniach zrobilo sie zimno. Mialem adres hotelu jeszcze  z Yangshuo i wedlug mapki dotarlem skulony pod parasolem pozna noca do Dragon Tower Guest House. Ulice opustoszale bo Spring Festival. Hotel znajduje sie na zabytkowej uliczce w starym, ponad 300 letnim hutongu. Wspaniala architektura, unikalny poludniowozachodni styl syczuanski, ktory moglem obejrzec rano. Lozko w dormitorium 40 juanow a tam sami Koreanczycy (wlasciwie prawie same dziewczyny...). Recepcjonistka mowila mi, ze nie uda mi sie dotrzec do Tybetu be z zezwolenia. Hotel proponowal wycieczke do Lhasy i powrot po kilku dniach. Oczywiscie to nie wchodzilo w rachube. Ja tak nie podrozuje. Kiedy sie lepiej poznalismy powiedziala mi w sekrecie, ze moge tez zalatwic samodzielnie pozwolenie i pojechac do Lhasy pociagiem. Jezeli chce, moga posredniczyc w zalatwieniu permitu za 600 juanow. Postanowilem sprobowac wszystko sam zalatwic. Pojechalem autobusem na dworzec kolejowy. Tam tlumy ludzi! Mieszkancy prowincji Sichuan wracali ze Spring Festival do swoich miejsc pracy. Wygladalo to tragicznie. Kolejka ludzi pod parasolami ciagnela sie - bez przesady - setki metrow wokol budynku dworca. Policja pilnowala porzadku. Plac przed wejsciem do dworca otoczony metalowym plotem i wpuszczano do niego pojedynczo osoby a tam przy kasach kolejne stanie. Zabajerowalem, ze "zona" jest juz w srodku i musze tam wejsc. Policjant zaprowadzil mnie do srodka jakims bocznym wejsciem i zgubilem mu sie. Jedno  z okienek nie bylo oblegane. Powiedzialem, ze chce bilet do Lhasy. Zawolano dziewczyne znajaca angielski. Nie ma sprawy; dzis o 20:35 jest pociag do Lhasy, miejsce siedzace kosztuje 330 juanow, ale czy mam juz permit? No jasne! Wyciagnalem papier z ASP, w ktory przed wyjazdem sie zaopatrzylem. Stemple, podpis prorektora i tresc po angielsku, ze taki to a taki nasz pracownik jest w trakcie rocznego urlopu i realizuje swoj projekt artystyczny pod takim to a takim tytulem, objezdzajac kule ziemska. Prosi sie wszystkich o udzielenie pomocy. Kobiety w mundurach otoczyly tlumaczaca ten dokument na chinski. Wszystko ladnie, ale nie o taki papier chodzi. Udalem zdziwienie:

- Jak to nie? a w Shanghaju przekonywali ze to wystarczy!

- Musi byc po chinsku - pani na to.

Napisala mi na kartce adres, gdzie moglem to zdobyc. Pojechalem tam taksowka. Jakis Resort Turystyki, gdzie na 19 pietrze pracowala tylko administracja. Nie bylo nikogo od tych spraw bo jest... Spring Festival. Kazali przyjsc po 12 lutego. A mnie sie wiza konczy! Co robic? Poddac sie? Nie tak szybko. Pojechalem z powrotem na dworzec i chcialem dopchac sie do kasy by powiedziec, co "zalatwilem", ale obok ujrzalem starszego pana probujacego oddac dwa bilety. Poichylilem sie i zobaczylem, ze to do Lhasy na dzis! Delikatnie go pociagnalem za rekaw pokazujac jego bilet i moje pieniadze. Poczatkowo nie zajarzyl, ale ktos mu wytlumaczyl, ze chce odkupic jeden. Zgodzil sie, bo mial o polowe klopotu mniej. Kiedy wydawal mi reszte, jakas oburzona kobieta obserwujaca nas zaczela wrzeszczec do mnie po angielsku, ze to co robie jest nielegalne. Pewno jakas aktywistka partyjna. Powiedzialem tylko "I have no choice", usmiechnalem sie i zniknalem. Ale trapil mnie lek, czy mi sie uda. Probowalem jeszcze spytac o permit na posterunku policji - tam jednak pracowaly takie bystre chlopaki jak nasze ORMO. Odwiedzilem tez kilka biur podrozy. Owszem, zalatwiali turystom pozwolenia, ale jest Spring Festival, wiec mam przyjsc za tydzien. Dobra, raz kozie smierc. Wrocilem do hotelu, przeczekalem deszcz siedzac przy komputerze i wrocilem na dworzec z blogoslawienstwem recepcjonistki, ktora pozwolila mi jeszcze ogrzac sie przed samym wyjsciem pod goracym prysznicem, bo telepalo mna strasznie. Na dworcu wielkie zamieszanie. Pierwsza kontrola przy wejsciu do hali. Kobieta nie spojrzala na mnie. Przeswietlono plecak i wszedlem do poczekalni. Juz wpuszczano do pociagu.

- A gdzie ma pan permit?

- Permit? Aaa permit! tutaj! - wyjalem kultowy dokument z ASP. Kobieta slabo znala angielski. Widzialem jak szuka czegos co by rozpoznala, jakies slowo znajome... Pomoglem jej; wyjalem swoj paszport, pokazalem chinska wize ze konczy mi sie jej waznosc, potem pokazalem swoja wizytowke, gdzie byla tez wersja chinska. Cos bredzilem znow o Shanghaju. Nie mialo znaczenia co mowie. Moglem jej powiedziec: "Pepek twojej prababki posypany cynamonem smakuje jak rosa o swicie" i tak samo by zareagowala. Ale moja pewnosc siebie ja przekonala. Pogadala jeszcze z kims przez krotkofalowke, przedziurkowala bilet i wskazala kierunek. Wszyscy pasazerowie byli juz w wagonie, moze w tlumie latwiej by mi bylo, ale przynajmniej bylo zabawnie, choc przyznam ze stresujaco. Przed wejsciem do wagonu mlody chlopak w mundurze, ktory wisial na jego watlym ciele jak na drucianym wieszaku zazadal biletu i wiecie czego? Cholernego permitu! Znow ratowalem sie pismem z ASP i znow mial obiekcje oczywiscie. W koncu skontaktowal sie z kims krotkofalowka i w koncu uprzejmie poprosil bym wsiadl. Zastanawialem sie, z kim oni sie laczyli przez ta krotkofalowke. Z Panem Bogiem? Niewatpliwie mialem szczescie. Pierwsza noc przesiedzialem w tlumie robotnikow i ich rodzin. Bardzo sympatyczni ludzie, po twarzach i ubiorach widac bylo ze z prowincji. Usmiechy, kiwanie glowami w gescie aprobaty. Od razu zlapalem kontakt z jednym zlotozebym panem siedzacym obok. Klepal mnie jakbysmy byli starymi kumplami i ku uciesze wszystkich tez go poklepalem. Choc towarzystwo bylo przednie, wymeczylem sie tej nocy bo bagaze upychano wszedzie, takze pod nogi i niemal nie moglem sie ruszyc cala noc. Zdretwialy rano dogadalem sie z obsluga, ze zostane w restauracyjnym. Nie mialem pojecia jak dlugo pojedziemy. Gdy zobaczylem pierwsza stacje w duzym miescie - Baoji i zapowiedz, ze kolejne bedzie Lanzhou zdziwilem sie. Nie jechalismy na zachod w kierunku Lhasy ale... na polnocny wschod! Obejrzalem dokladniej mape Chin. Z polnocy na poludnie ciagnely sie miedzy Chengdu a Tybetem pasma gor. Objezdzalismy je wiec. Spytalem, kiedy bedziemy na miejscu. Okazalo sie ze za dwa dni. Kanal. Podroz okrezna byla co najmniej trzykrotnie dluzsza niz prosta, gdzie na mojej mapce biegla cienka czerwona nerwowa linia oznaczajaca droge. Ale mowiono mi, ze nie ma autobusu z Chengdu do Lhasy. Trudno, wazne, ze sie udalo. Druga noc pozwolono mi nadmuchac materac i w spiworze przespac sie pod stolami i krzeslami w restauracyjnym. Mialem juz w tym wprawe... .

Cudowne widoki. Gory w odcieniach czerwieni, brazu, zolci i szarosciach. Niewiele sniegu ale zimno. Grube warstwy lodu pokrywaly rzeki. Czasem jakies osady z powiewajacymi kolorowymi flagami na dachach glinianych domow, pasace sie stada koni, owiec i jakow. Niebo bez jednej chmurki. Czulem ogromna radosc. Drugi raz w Tybecie!

Nad drzwiami w wagonach wyswietlaly sie komunikaty po chinsku, tybetansku i angielsku informujace miedzy innymi z jaka szybkoscia jedziemy i na jakiej znajdujemy sie wysokosci. Rankiem poo drugiej nocy czulem efekty choroby wysokosciowej. Dwie godziny meczyl mnie bol glowy. Niektorzy pasazerowie byli podlaczeni do tlenu rurkami pod stolikami przy siedzeniach. Obsluga sprzedawala glukoze w ampulkach. Ze mna nie bylo zle. W fatalnym stanie byl Wloch, ktorego poznalem w restauracyjnym jednego wieczoru wczesniej. Jechal ze swoja przyjaciolka i wypilismy kilka piw rozmawiajac o podrozach. Facet wymiotowal kilka godzin i nie wychodzil ze swojego przedzialu. Jego partnerka dostarczala mu wode.

Dojechalismy po 46 godzinach do Lhasy. Tam pogoda mnie zaskoczyla. Cieplo i czyste niebo! Przy wejsciu przez budynek dworca z peronow na plac znow kontrola. Zbierano bilety. Skulilem sie za plecami faceta niosacego na grzbiecie wielki worek i nikt mnie nie zatrzymal. Potem unikalem mundurowych i wskoczylem do autobusu. W tlumie ludzi dotarlem do miejsca, ktore rozpoznalem. Glowna ulica i Wspanialy Palac Potala. Cudownie! Przeszedlem kawalek cieszac sie widokiem pielgrzymow i pogoda. Wiele starszych osob usmiechalo sie do mnie na przywitanie. Znalem ten usmiech, spokojny, cierpliwy usmiech starych, przygarbionych Tybetanczykow. Znalazlem Yak Hotel - kultowe miejsce w Lhasie. Pokoje za 100 juanow, ale dormitorium tylko 20. Zostawilem plecak i mimo zmeczenia poszedlem obejrzec okolice Swiatyni Jokhang.

Uff, chyba wystarczy na dzis.  

Jestem szczesliwy!

czwartek, 7 lutego 2008

Witamy w Roku Szczura - Shanghai

Od tygodnia przebywam w Shanghaju. Mieszkam u swoich przyjaciol, malzenstwa rzezbiarzy, z ktorymi poznalem sie jakies 5 lat temu podczas wspolnej wystawy w Japonii. Xiang Jing i jej maz, Guangci pracuja niezaleznie zachowujac swoj wlasny, odmienny styl. Rzezby Guangci sa rodzajem satyry na spoleczna i polityczna sytuacje w Chinach. Na ogol otyle postaci facetow w uniformach komunistycznych wchodza miedzy soba w roznorakie relacje: gonia sie z toporami, rzucaja w siebie ksiazeczkami partyjnymi. Niektore jego prace  odwoluja sie do socrealistycznej rzezby pomnikowej. Jego zona, Xiang Jing jest o wiele bardziej wrazliwa i liryczna. Przedmiotem jej sztuki jest na ogol kobieta. Czesto nieco zakloca proporcje ciala, co stwarza pewien rodzaj niepokoju u widza. Genialnie pracuje nad detalem i doprowadza swoje postaci do kolorystycznej, realistycznej perfekcji. Czesto kobiety i dziewczyny wchodza miedzy soba w niezwykle relacje. Jest w tym poezja, jest w tym tez czesto bol. Zreszta sami zobaczcie ich strone: http://www.x--q.com We wrzesniu 2006 roku na zaproszenie Jing pracowalem z jej studentami na Wydziale Rzezby w Shanghai Normal University prowadzac warsztaty. Od 2007 roku jednak porzucili prace pedagogiczna poswiecajac sie w zupelnosci wlasnej tworczosci. Oboje osiagneli wiele sukcesow i - szczegolnie Xiang Jing - naleza do czolowki chinskich artystow sredniego pokolenia. Oboje sa niezwykle pracowici. Maja wielka pracownie w duzych halach poprodukcyjnych i zatrudniaja kilku pracownikow oraz asystentow. Wiele wystaw, wiele zamowien.  Wszedzie rzezby w roznym stadium powstawania. Jedne w formach, inne juz gotowe do malowania. Kiedy jestem w ich pracowni chce mi sie dzialac!

Choc oboje nie pracuja juz na uczelni, maja staly kontakt ze swoimi studentami. Z okazji Chinskiego Nowego Roku wiekszosc powyjezdzala do swoich rodzin, ale niektorzy pozostali, bo wciaz brak polaczen komunikacyjnych z Shanghaju do poludniowo wschodnich rejonow kraju. Odwiedzilem pracownie, w ktorej byli studenci Jing realizuja zamowienia. Jakis Francuski artysta przywiozl mala figurke siedzacego bulteriera i zamowil wykonanie 5 kopii wysokosci 3,5 metra kazda. Oplaca mu sie zlecic ta prace Chinczykom, dojezdzac co kilka tygodni do Shanghaju z Europy by sledzic postepy i zaplacic za transport wodny gotowych prac. Chinczycy sa tani i profesjonalni. Uczelnie artystyczne klada nacisk na warsztat. Mialem okazje sie o tym przekonac gdy tu pracowalem na Uczelni. Gorzej z fantazja i wlasnym kreatywnym mysleniem.

Mieszkam w domu Guangci i Jing na poludniu Shanghaju. Wysokie bloki otaczaja kilka ekskluzywnych domow w samym srodku chronionego osiedla. W jednym z domow mieszkaja oni. Od poczatku mojego pobytu w Shanghaju slysze wszedzie wystrzaly petard a noca rozswietlaja niebo sztuczne ognie. W nocy z 6 na 7 lutego przypadl Chinski Nowy Rok. Rok Szczura. Zjechala sie cala rodzina moich gospodarzy, bo tu odmiennie niz u nas, Nowy Rok spedza sie w gronie rodzinnym. Wspolny obiad przypominal mi nasza polska Wigilie, ktorej tego roku nie mialem. Ojciec Jing - pan Chen Jian Yu to nie tylko wspanialy kucharz, ale znawca kina chinskiego (napisal kilka ksiazek) oraz mistrz ceremonii parzenia herbaty. Co wieczor przygotowuje nam show, opowiadajac o herbacie. W ciagu jednego wieczoru testowalismy rozne rodzaje ulung: pieknie pachnaca tie guan yin, potem nieco gorzkawa o poetyckiej nazwie "reka buddy" i kolejna, rosnaca wsrod skal - da hong pao, czyli jak mi przetlumaczono - "big red dress" - tradycyjne ubranie chinskie. Pan Chen Jian Yu to niezwykly czlowiek o dobrych oczach.

Wieczorami chodzilismy do restauracji ze znajomymi Guangci i Xiang Jing. Ach ta chinska kuchnia! czasem trzeba sie napracowac, glownie tam, gdzie podaja potrawy syczuanskie (bardziej "spicy") i pekinskie. Stawia sie stylizowany gar z malym kociolkiem w srodku i gotujacym wywarem. Kelnerzy przynosza surowe plastry miesa, grzyby, tofu, kostki krwi swinskiej (!), warzywa i kolejno wrzuca sie to do wrzatku. Niektore  z tych rzeczy trzyma sie tylko chwile w zupie, inne kilkanascie minut. Troche to stresujace.

Wczoraj odwiedzilem w koncu najwazniejsze, reprezentacyjne miejsce miasta - Bund i widok na nowoczesna dzielnice Pudong za rzeka. W czasie kilkunastu miesiecy od mojej ostatniej tu wizyty ukonczono budowe wiezowca przewyzszajacego najwyzszy do tej pory Jin Mao. Gdy tu bylem ostatnio, istnialy 3 linie metra, teraz jest ich... 10! Shanghaj jest niezwykle dynamicznym miastem i lubie jego atmosfere. Kaprysna pogoda nieco psuje nastroj, bo jest zimno - kolo zera stopni i na przemian pada deszcz, snieg i swieci slonce. W Shanghaju snieg to zadkosc.

Spedzilem tu tydzien i ruszam dalej. Asystentka Jing - Jel zarezerwowala mi bilet na samolot do Chengdu na dzis wieczor. Tam powinny byc nieco lepsze warunki na drogach niz na poludniowym wschodzie Panstwa Srodka i zdecydowalem sie pojechac dalej, do Tybetu autobusem. Poznany jeszcze na poludniu turysta z Izraela mowil, ze jakis miesiac temu przejechal z Kathmandu przez Lhase do Guilin. Moze wiec nie bedzie wiekszych trudnosci. .. .

W folderze kilka nowych zdjec.

niedziela, 3 lutego 2008

Pociag K 538

Wyobrazcie sobie, ze wybieracie sie pociagiem z miasta A do miasta B w obcym kraju, ktorego jezyka nie znacie. Podroz ma trwac 21 godzin. Po poludniu wraz z innymi czekacie w zimnej hali dworca. Ludzi jest sporo, bo to czas swiat i wszyscy wybieraja sie na spotkania swoich rodzin. Wszyscy objuczeni tobolami. Nadchodzi pora odjazdu pociagu i nic. W koncu cos oglaszaja przez megafony i ktos tlumaczy wam, ze pociag ma opoznienie. Ile? Nie wie nikt. Czekacie wiec kwadrans, pol godziny, godzine. Na dworcu gasnie swiatlo. Awaria. Robi sie nieprzyjemnie. Mijaja godziny. Pytacie odpowiednie sluzby, kiedy bedzie pociag.Moze wcale. Ale trzeba czekac, bo nie wiadomo. Najlepiej nie opuszczac hali dworca.  Juz chcieliscie wrocic do hotelu, w ktorym mieszkaliscie, by sie ogrzac. Zapalaja sie jakies zimne awaryjne swietlowki. Ludzie majacy zle przeczucia kupuja wiecej zywnosci na droge. Wam tez radza. Ogrzewa was buteleczka mocnej wodki pachnacej jak perfum. W koncu mija 7,5 godziny, otwieraja sie drzwi prowadzace na peron. Ludzie szturmuja wyjscie. Niektorzy na sliskiej plycie dworca wywracaja sie, inni nie zwazaja na nich i pedza do swych wagonow z numerowanymi miejscami. Faceci w ciezkich granatowych plaszczach, z czerwono zlotymi epoletami wrzeszczac do megafonow probuja zdyscyplinowac tlum i ustawic go w kolejkach do wejsc. W koncu ze swoim olbrzymim plecakiem udaje wam sie dotrzec do swojego miejsca i siadacie zadowoleni. Jest ok. Wiele innych pociagow odwolano. Juz noc. Pociag rusza. Trudno wam zasnac; dzieci placza, ludzie rozmawiaja, jest zimno i trudno rozprostowac nogi bo jest ciasno. Z letargu budzi was szarpniecie o 5 rano. Wszyscy spogladaja za okno. Jakies pole. Niedaleko galezie drzewa ugiete sa pod ciezarem grubej warstwy lodu. Zobaczycie to dopiero po kilku godzinach, gdy zrobi sie jasno. Przychodzi policjant kolejowy i informuje wesolym glosem, ze pociag ruszy za dwie godziny. Opowiada jakies kawaly i niektorzy chyba zeby mu zrobic przyjemnosc tez sie usmiechaja. W poludnie slabe slonce wystarczajaco grzeje i kolejne kawalki lodu spadaja z galezi. Uwolnione wracaja do swej naturalnej pozycji. To ladny widok i obserwujac go zapominacie na moment gdzie jestescie. A jestescie w kraju hazardu i pociag zamienia sie w wielki dom gry. Z walizek robi sie stoly i ludzie graja w karty. Ci co nie graja kibicuja. Inni czytaja kolejny raz ta sama gazete lub wymieniaja sie wzajemnie prasa. Mijaja kolejne godziny. Ludzie w najlepsze oddaja sie swoim przyjemnosciom, zapominajac o swoim nieciekawym polozeniu.

Dopiero jakis inny pojazd jadacy torami w jedna lub druga strone przejezdza z glosnym gwizdem, niektorzy wykazuja lekkie zdenerwowanie. Wesoly policjant kolejowy znow sie pojawia i informuje, ze jeszcze pol godziny postoju. Od 5 rano do 4 po poludniu postoj. W koncu po 11 godzinach pociag rusza i jedzie kilkadziesiat kilometrow. Znow sie zatrzymal. Zaczynacie byc nerwowi, ale jestescie w kraju wyjatkowo cierpliwych ludzi i to pomaga wam zachowac resztki zimnej krwi. Kolejne godziny postoju. Ludzie zalewaja wrzatkiem ostatnie kubki z zupkami instant. Nadchodzi noc. Kolejna wasza noc w tym pociagu, a podobno nie przejechaliscie nawet polowy drogi. Stoicie teraz na malej stacji i w budynku kolej widac jakies sylwetki. To faceci w granatowych plaszczach, z czerwono-zlotymi epoletami. Jakas grupa zdenerwowanych pasazerow przechodzi przez pociag do przodu by interweniowac. Ale nikogo nie wypuszcza sie na zewnatrz. Zdenerwowanie udziela sie w koncu wszystkim i pociag wrze. Od budynkow kolejowych blizaja sie swiatla latarek i kiedy faceci w granatowych plaszczach z czerwono-zlotymi epoletami wchodza do pociagu, ludzie troche milkna. Czuja respekt przed wladza. Jednak kilku mezczyzn ponosi i wdaja sie w ostre rozmowy z obsluga pociagu. Wam tez puszczaja nerwy i glosno przeklinacie caly ten bajzel. Niektorzy sie smieja, rozpoznajac slowa uzywane przez niedobrych panow w amerykanskich filnach sensacyjnych. Faceci w granatowych plaszczach zauwazaja was, jedynego obcego w calym pociagu. Po kilku minutach wysylaja kogos z obslugi by was przyprowadzil. Ludzie obserwuja, jak zabieracie swoj bagaz i idziecie przodem przez caly pociag. Nikt nie wie w jakim celu i dokad was prowadza. W innych wagonach jest gorzej niz bylo w waszym. Ludzie spia na zimnych posadzkach. Budzicie ich szturchancami by zrobili miejsce do przejscia, ale nie jestescie pewni, po co idziecie. Czy ukarac chca za przeklenstwa? Ale ten kraj przygotowuje sie do wielkiego miedzynarodowego spotkania i prawdopodobnie Wladza Centralna nakazala wszystkim podwladnym jak najwieksza troske wobec obcokrajowcow. Czestuja was goraca woda daja jedzenie. Inni musza za to placic, wy nie. Troche wam glupio, bo zdazyliscie sie juz nieco zaprzyjaznic ze wspolpasazerami. Oni nadal beda cierpiec trudy tej koszmarnej podrozy. Mozecie spac w wagonie restauracyjnym. Macie materac i cieply spiwor, wiec znajdujecie sobie przytulny kacik przy kaloryferze i jest git. Pociag rusza dalej rano. Jeszcze kilka razy zatrzyma sie na roznych stacjach. Na szczescie juz nie na tak dlugo. Najgorszy odcinek okazal sie w polowie drogi. Ktos znajacy angielski informuje was, ze tam niektore miejscowosci odciete sa od swiata, mroz i lod pozrywal trakcje oraz druty. Ludzie nie maja ani pradu ani jedzenia. Trzecia noc tez spedzacie w pociagu i w koncu dojezdzacie rano na stacje przeznaczenia. Zamiast 21, jestescie na miejscu po 62 godzinach.

Tak wygladala moja podroz z Guilin do Shanghaju.

 

PŁYNNA TOŻSAMOŚĆ - mój blog o ginących kulturach

Zapraszam na założony niedawno blog, poświęcony ginącym kulturom i cywilizacjom, przede wszystkim Papui, na którą planuję powrót latem 2012 ...