sobota, 30 czerwca 2007

Bariloche - jak w Alpach szwajcarskich

Resztki skamienialego lasu sprzed 65 milionow lat zrobily na mnie duze wrazenie. Niezwykle, ze mimo bardzo silnych wiatrow, deszczy, sniegow wszystko zachowalo sie w idealnym stanie. te bryly kamienia wygladaja jakby byly na prawde kawalami drewna: widac sloje, wokol walaja sie ostre kamienne drzazgi. A wszystko to rozsiane w niezwyklym prehistorycznym otoczeniu wzgorz i dolin. Wiatr wial niewybrazalnie mocno. Czasem trudno bylo ustac. Miejsce to oddalone bylo od Sarmiento kilkanascie kilometrow. Dojechalismy tam taksowka. Jako ze bylo jeszcze sporo czasu do Autobusu, taksowkarz zawiozl nas do miejscowych koszar (25 regiment jako pierwszy zostal wyslany na wojne o Falklandy Malwiny z Brytyjczykami w 1982 roku. Z 300 zolnierzy tego regimentu, ktorzy tam walczyli 12 zginelo), gdzie rozmawialismy z dowodca jednostki, potem kierowca zaprosil nas do swego domu, gdzie jego kubanska zona przywitala nas pocalunkiem w policzek, jakbysmy bylui dawnymi, dlugo niewidzianymi znajomymi. oraca kawa, ciasteczka i wspolne zdjecia.

Dwie noce z rzedu w autobusie. Kiedy dojechalismy do Bariloche, poczulem sie jak w szwajcarskim kurorcie nad Bodensee. Jezioro Nahuel Huapi, za nim osniezone szczyty a miasto pelne turysatow, glownie z Ameryki Poludniowej, ale w hostelu, w ktorym sie zatrzymalismy mlodzi ludzie z calego swiata: Procz Amerykanow z Argentyny i Brazylii takze Anglicy, Holendrzy, Belgowie, surferzy z RPA. Sa tu wspaniale warunki na uprawianie sportow zimowych. Wieczorny wspolny obiad, wodka, piwo, wino, impreza w Irish Pub ulatwiaja nawiazanie blizszych kontaktow... .

Cristine i Patrick (w poprzednim poscie pòmylilem jego imie) podrozuja inaczej niz ja. Zaopatrzeni w opasle przewodniki Lonely Planet dokladnie wiedza, w jakim miejscu sie zatrzymaja. Raczej nie improwizuja. Ja podrozuje odwrotnie. Intuicyjnie.

Ten luksus latwo moze uspic prawdziwa czujnosc bycia w drodze. Dzis lub jutro opuszcze to miejsce, by ruszyc do Mendozy a potem do stolicy Chile - Santiago. Tam sprawdze bilety lotnicze do Nowej Zelandii. Zanim tam polece, powlocze sie jeszcze po Ameryce kilka tygodni.

Marzy mi sie juz cieple miejsce dogodne na rozbicie namiotu, z dala od turystow, blisko z natura i prawdziwymi ludzmi, zyjacymi tu tak jak przed wiekami. Przeciez nie po to dotarlem na koniec swiata, by robic zakupy w supermarkecie i placic karta!

czwartek, 28 czerwca 2007

Z Ushuaia do Comodoro Rivadavia

Poranek w Comodoro Rivadavia nad samym Atlantykiem. Opuscilem juz region Santa Cruz i znalazlem sie w regionie Chubut. W koncu bez sniegu, ale w nocy mam stad autobus do Bariloche lezacego w Kordylierach i zapewne znow dopadnie mnie tam zima... .

Z Ushuaia probowalem lapac stopa. Jedyny autobus wyjezdzajacy z tego miasta poza Ziemie Ognista wyjezdza o 5.30 rano. Nie zdazylem i dwie godziny stalem na mrozie lapiac okazje. Kilka samochodow sie zatrzymywalo, ale jechaly tylko na rogatki miasta. W koncu podwieziono mnie za miasto na punkt kontrolny policji, gdzie kierowcy ciezarowek zakladali na kola lancuchy, by przejechac oblodzona Przelecz Garibaldiego. W samym Ushuaia sniegu nie bylo, za to kilkanascie kilometrow dalej i wyzej zima na calego. 100 km jechalem w szoferce cysterny z Alejandro, niezwykle optymistycznie nastawionym facetem, ktory cieszyl sie z padajacego sniegu i smiertelnej bieli wokol. Wciaz wolal " bjutiful!" Dojechal do stacji benzynowej i dalej stalem na odludnej drodze w padajacym sniegu i wietrze. Buty na cienkiej gumowej podeszwie to najslabsza czesc mojego ekwipunku. Nie bralem ciezkiego obuwia, bo te ekstremalne warunki sa tylko epizodem w skali calego przedsiewziecia. Dojechalem w koncu do Rio Grande. Oczywiscie autobusu juz tego dnia nie bylo. Jedyny hotel, jaki znalazlem w tym fatalnym miescie za 35 pesos z nieogrzewanym pokojem. Za to w lazience goraco jak w piekle! Przeziebiony i z bolem glowy dotrwalem do rana. Z Rio Grande autobusem dojechalem do Rio Gallegos (po drodze widzialem stada owiec, lam, wielkie ptaszyska przypominajace strusie i... rozowiutkie flamingi!) i tam czekalem 2 godziny na kolejny autobus. Poznalem sympatycznych pracownikow dworcowej informacji turystycznej - Laure i Christiana. Poczestowali mnie mate pita tu tradycyjnie przez rodzaj metalowej slomki z sitkiem na koncu. Naczynie - czasem drewniane lub metalowe przypomina maly sloik i pelne jest wilgotnych lisci herbaty. Pija tu tak niemal wszyscy: kierowcy, eskpedientki itd. Mate z cukrem nazywa sie "Mate dulce", bez cukru - "Anargo". Christian polecal mi tez "Fernet con cola" - napoj alkoholowy z coca cola wyrabiany z ziol.

W nocnym autobusie z Rio Gallegos do Comodoro Rivadavia dla kurazu wypilem piesiowke wodki i rano, kiedy dojechalem, bylem zdrowiutki. Nie ma to jak swojskie metody leczenia przeziebienia! Podroz ta byla jednak dziwnie melancholijna: alkohol i mixy teledyskow z lat 80. ktore zwyczajowo puszcza sie tu na dlugich trasach. Silne, chwilowe poczucie samotnosci. Rilke glosil, ze samotnosc to wyzsza forma bycia, pozwalajaca na tworcze doswiadczanie. Poezje, jak pisal, nie sa uczuciami, ktore miewa sie wczesnie, ale sa wlasnie doswiadczeniami. Swoja podroz rowniez postrzegam jako rodzaj poezji, ale stan, w jakim sie chwilowo znalazlem byl poczuciem przygnebienia i slabosci. Na szczescie nie trwalo to dlugo.

Przyjechalem o swicie; autobus na polnocny zachod wyjezdza dopiero o 22.30. W podobnej do mojej sytuacji jest dwojka turystow z Europy: Eva Christina z Londynu i Peter z Heidelbergu. Na razie trzymamy sie razem. Pojedziemy chyba zaraz na wycieczke nad jezioro Colhue Huapi prawie 200 km stad, gdzie znajduja sie resztki skamienialego lasu. Dwa razy dalej znajduja sie skaly z rysunkami naskalnymi: obrysowane dlonie ludzi z czasow prehistorycznych. Bardzo chcialbym je zobaczyc, ale tam juz nie zdazymy.

Ogolnie czuje sie zmeczony i niewyspany; kolejna noc spedze w autobusie. Nie wiem, co mnie czeka w dalszej podrozy, ale kiedy tylko zobacze slonce, bedzie git!

poniedziałek, 25 czerwca 2007

Indianie Yamana

Kolejny dzien w Ushuaia spedzilem na oplynieciu kilku wysepek w poblizu miasta. Skaczace foki, wyspa z lwami morskimi, ale najwieksze wrazenie zrobila na mnie wyspa, ktora zamieszkiwali indianie plemienia Yamana. To jedna z 4 grup etnicznych, jakie zyly w tej czesci Ziemi Ognistej. Najbardziej "dzika". Inne ubieraly sie w skory upolowanych zwierzat, oni nie. Karol Darwin przebywajacy tu w celach badawczych uznal ich za dzikich, kiedy zobaczyl, ze maja wykrzywione "jak malpy" nogi. Ludzie ci chodzili nago, w celu ochrony smarowali sie tluszczem lwow morskich. Czasem zyli na lodziach, czasem budowali proste chaty. Na wyspie pozostal slad w postaci zaglebienia, gdzie znajdowala sie chata. Nie rozpalali duzych ognisk, bo silne wiatry spalilyby im domostwa. Plywac umialy tylko kobiety (woda ma tu maximum 7 stopni!) i one "napedzaly" mysliwym foki oraz lwy morskie. Za czasow Darwina Yamana bylo okolo tysiaca. Ludzie ci nie chorowali do momentu przybycia "White Power". Dzis z tego plemienia zyje jedna kobieta w wieku 80 lat w Port Wiliams nalezacym do Chile. 3 lata temu zmarla jej corka. Kobieta nie ma innych krewnych i nie chce spotykac sie z innymi ludzmi. Chyba ja rozumiem. Ogladajac tych ludzi na zdjeciach z poczatku XX wieku, spiacych wprost na sniegu, fantastycznie pomalowanych w czasie ceremonii, czulem smutek. Smutne byly tez zdjecia "ucywilizowanych" Yamana w towarzystwie zakonnic i innych Bialasow we frakach. Zaraz po zejsciu na lad pognalem do miejscowego muzeum. Tam procz wypchanych ptakow i ssakow morskich, resztek statkow, ktore tu sie rozbily znajdowalo sie tez troche pamiatek po dawnych plemionach. Harpuny i narzedzia z kosci, jakies ozdoby... . Choc bylem zmeczony, z muzeum pognalem za miasto do lasu wsrod wzgorz, ktory znajduje sie pomiedzy domostwami a gorami. Stary, pruchniejacy las z powodu wilgoci obrosly caly mchem. Niezwykle ksztalty drzew i galezi wykrzywionych przez silne wiatry. Niezwykla cisza Tu poczulem mistyke!

W miescie, glownie w nazwach zachowaly sie slady Indian. Oczywiscie w wiekszosci znieksztalcone przez naplywowych misjonarzy - salezjan, ktorzy przybyli tu "szerzyc cywilizacje i jedyna wiare" w 2 polowie XIX wieku i przez pierwszych osadnikow.

Jutro ruszam dalej. Sprobuje autostopa w kierunku miasta Rio Grande a potem chilijskiego Punta Arenas. Stamtad znow do Argentyny do Calafate, o ktorym sporo dobrego slyszalem.

Dalej juz na polnoc, by troche odpoczac od zimna.

 

Dziekuje wszystkim, ktorzy czytaja moje relacje i komentuja na blogu badz wysylajac do mnie maile. Przepraszam, ze nie odpisuje, ale szczerze mowiac nie mam zbytnio czasu na to. Internet w kafejkach czesto szwankuje i czasem musze pisac drugi raz tekst, ktory znika bez powodu. A na zewnatrz tyle sie przeciez dzieje! wszystkie Wasze slowa dodajace mi otuchy i komentujace moja podroz sa jednak dla mnie bardzo wazne!

 

 

niedziela, 24 czerwca 2007

TERRA DEL FUEGO

Problem z bagazem to juz historia. Dotarl do mnie po dwoch dniach i od razu nazajutrz o swicie ruszylem autobusem z Bahia Blanca na poludnie do Rio Gallegos. Podroz trwala ponad 29 godzin. Monotonny pejzaz za oknem. Patagonia porosnieta suchymi trawami. Czasem pasace sie krowy, owce, lamy. Autobus byl ok, wiec dotarlem na miejsce i mialem jeszcze sile, by jechac dalej. Niestety, tego dnia nie bylo juz szans pojechac dalej. Znalazlem maly prywatny hotelik z dormitorium 4 miejscowym, gdzie lozko kosztowalo 45 pesos. W miescie panowala przygnebiajaca atmosfera. Z pewnoscia wplyw na to mialo zachmurzone niebo i zerowa temperatura. 90 procent zabudowy stanowily parterowe domy o roznym standardzie. O 8.00 wyjechalem kolejnym autobusem na poludnie. Granica z Chile, stemple w paszporcie, potem prom przez Ciesnine Magellana, jazda przez surowe, zasniezone tereny i znow granica argentynska. Kolejne stemple. Zaczynam sie obawiac, czy starczy mi miejsca w paszporcie do konca podrozy. Za oknem wspaniala pogoda. Wszystko skapane w sloncu. Cieszy mnie kazda  lama, lecaca ges lub zamarzniety zbiornik wodny. Miejscami jest sporo sniegu, czasem zas suche trawy i niskie krzewy. Przejezdzamy Rio Grande a po 11 godzinach drogi o 21.00 dojezdzamy do Ushuaia. To ostatnie miasto na kontynencie. Juz z daleka bylo widac liczne swiatla. Przy autobusie pojawia sie kobieta oferujaca pokoje za 20 pesos. Zabieram sie jej furgonetka i dojezdzamy do malego domku z pokojami goscinnymi. Hotel Aonikenk. Pojedyncze pokoje za 60, 80 pesos, lozko w dormitorium - 20. Procz mnie w hotelu jest tylko Chilijka i Szwedka, ktora zna angielski, hiszpanski i francuski. Pytam ja o pingwiny ze zdjecia nad recepcja. Okazalo sie, ze o tej porze roku emigruja do wybrzezy Brazylii. Za to mozna obejrzez foki i slonie morskie, wynajmujac lodz na 4 godziny, ktora oplywa kilka najblizszych wysepek. Mozna tez zobaczyc archeologiczne pozostalosci po zyjacych tu niegdys plemnionach Yamana. Na ta wycieczke kosztujaca 100 pesos mam zamiar wybrac sie jutro.  dzis obejde pobliskie gory i lodoiec. W ciagu dnia temperatura moze spasc o kilkanascie stopnia. Wystarczy, ze zawieje od Antarktyki. Z okna hotelu widac zatoke Ushuaia i gory, nalezace juz do Chile. Dalej spotykaja sie dwa oceany a nieco nizej - Antarktyka.

środa, 20 czerwca 2007

niezbyt szczesliwy poczatek podrozy

Niezbyt szczesliwy poczatek podrozy: nie dolecial z Paryza moj plecak i w Buenos Aires zlozylem odpowiedni wniosek na lotnisku. Jako rekompensate otrzymalem saszetke z drobiazgami: szczoteczke do zebow, paste, grzebien, bialy t-shirt. Kiedy poinformowano mnie, ze mam spokojnie sobie leciec dalej do Bahia Blanca, stamtad podac adres i numer telefonu hotelu, wskazalem na swoje letnie ubranie. Wszystko zostalo w Europie a na dworze... tylko 7 stopni! Dostalem zapewnienie, ze moge kupic do sumy 100 euro najpotrzebniejsze rzeczy i na podstawie rachunkow Air France zwroci mi pieniadze kiedy wroce do kraju. Na lotnisku byl tylko jeden sklep z odzieza. Nie mialem wyjscia: kupilem ocieplana kurtke za 100 dolcow. W miescie z pewnoscia kupilbym o wiele taniej, ale nie chcialem juz na poczatku sie przeziebic. Cieszylem sie tylko tym, ze nie padal deszcz... .

Do poznego popoludnia spacerowalem po wschodnij czesci miasta pomiedzy dokami portowymi a Av. de Mayo. Buenos Aires przypominalo hiszpanskie duze miasta. Miejscami tez Montreal. Juz po zmroku przylecialem do Bahia Blanca i znalazlem hotel za 45 peso. W przeliczniku peso to mniej wiecej tyle samo co polski zloty. Wieczorem zadzwonilem do serwisu, by podac moj aktualny adres. Odezwala sie sekretarka automatyczna. Rano znow to samo. Nagralem sie. Nie chcialbym utknac tu na dluzej, bo niespelna 100-letnia Bahia Blanca nie jest zbyt interesujacym miastem. Same sklepy. Jest chlodno i wiekszosc chodzi w cieplych ciuchach, owinieci w szale. Jesli plecak wylecial z Paryza dzien pozniej, powinien juz byc w Buenos. Moze sie jednak zdarzyc, ze w tym balaganie mogl poleciec gdzie indziej: do Azji na przyklad. Wtedy utkn€ tu na dluzej. Zagubienia bagazu zdazaja sie, gdy przesiadki sa szybkie. Na paryskim lotnisku czekalem tylko 1,5 godziny.  Kiedys zaginal mi bagaz na trasie Warszawa - Amsterdam - Montreal. Czekalem wtedy 3 dni na swoje rzeczy! 

poniedziałek, 18 czerwca 2007

ostatnie chwile w kraju.

Kiedy ojciec odwoził mnie przed momentem na dworzec, powiedział: "przypotrz sie tym liściom na drzewach. Za rok, kej wrócisz, bydom już inne". Po nim mam tego typu podejście do otaczającej rzeczywistości i skłonność do przemyśleń. Ostatnie dni były trudne. Zdążyłem jeszcze spotkać się ze znajomymi, których nie widziałem nawet 20 lat na zjeździe absolwentów mojego Liceum Plastycznego (60 - lecie) a potem w mniejszym gronie ze swoją klasą (20 lat po maturze!) Kilka telefonów pożegnalnych od bliskich, dodawanie otuchy... . Najgorsza ostatnia noc i poranek: ścielenie łóżka, ostatnie śniadanie w domu, zamykanie szafek, ostatnie spojrzenie na rzeczy.

Siedzę w kafejce internetowej na dworcu w Katowicach. Za pół godziny pociąg do Warszawy. Tam krótkie spotkanie z przyjaciółmi i wylot po 19.00 przez Paryż do Buenos Aires, gdzie spędzę cały dzień i  wieczorem z innego lotniska w tym mieście polecę nieco niżej do Bahia Blanca. Najbardziej męczący będzie ponad 13 godzinny lot z Europy do Argentyny.

 

Plecak waży ze 20 kilo. Na szczęście system nośny jest doskonały i kiedy już uda się go zarzucić na grzbiet, ciężar dobrze się rozkłada i nie odczuwa się tak bardzo tego ciężaru.

Zaczynam więc od zimnych miejsc. Z Bahia Blanca zamierzam udać się na południe. W Punta Arenas teraz poniżej 10 stopni Celsjusza. Mam nadzieję na wspaniałe widoki i bycie w naturze, wśród lodowców i surowych skał, wśród pingwinów, fok... .

wtorek, 12 czerwca 2007

...książki...

Już tylko 6 dni do wylotu. Ostatnie chwile w kraju są niezwykle napięte i pracowite. Staram się nie zapomnieć niczego i zdążyć pozałatwiać wszystkie sprawy. Mój poziom przeciwciał okazał się na tyle niski (3), że musiałem się doszczepić, by uzyskać ochronę przeciw wirusowemu zapaleniu wątroby (WZW) typu A. Havrix kosztował niecałe 150 zł. Tego samego dnia zaszczepiłem się też przeciwko tężcowi. Szczepionka TT kosztowała zaledwie 3 złote. Będę się jednak musiał doszczepić gdzieś w podróży dwukrotnie: po około miesiącu oraz po pół roku.

Pustoszeje moje mieszkanie, które przez rok będę wynajmował. Dziwnie się czuję, ogołacając ściany i szafki. Daje mi to jednak pewnego rodzaju radość. Od dawna co pewien czas dokonuję remanentu wszelkiego rodzaju rzeczy i cieszę się, że mieszkanie jest „lżejsze”, kiedy wynoszę niepotrzebne graty na śmietnik. Lżejsze też wydaje mi się wówczas serce i umysł.

Miewam momenty zawahania przed podróżą. Na ogół pojawiają się w prozaicznych chwilach, podczas ścielenia łóżka, robieniu obiadu, jeździe rowerem, przeglądania jakiejś książki. Na szczęście momenty te nie trwają długo.

Książki. Zawsze w podróż zabieram ze sobą coś do czytania. Czasem poezja. Rimbaud, Rilke… .Mój ulubiony Tadeusz Nowak się nie sprawdził: zbyt obrazowo przedstawia polską wieś, pejzaże, ludzi, co powoduje, że tęsknota staje się nieraz trudna do zniesienia. Sprawdza się za to filozofia wschodu: Tao Strumienia lub Droga Zen Alana Wattsa, Zen Daisetz Teitaro Suzukiego, Sekret Złotego Kwiatu ze wspaniałym komentarzem C. G. Junga, Szambala Ch. Trungpy, Mądrość Pustyni Thomasa Mertona, Myśli Czuang Dze. Tym razem jednak postanowiłem zabrać ze sobą najbardziej skondensowaną „pigułkę” bliskiego mi taoizmu – Tao Te King Lao Tsego. W tych prostych zdaniach owej broszurki, wyrażających prapodstawy wszelkiego bytu oraz – dla własnej higieny psychicznej – głoszących potrzebę zgody na wszystko, co nas otacza, odnajduję esencję wszelkiej duchowości. To niemal zbiór znaków, do których znaczenia należy samemu dotrzeć. Wobec Tao Te King wszystkie inne pozycje tego typu literatury wydają się jej konsekwencją, nierzadko też nadmierną interpretacją, „dzieleniem włosa na czworo”.

Choć jeszcze nie wyruszyłem, martwi mnie, że będąc w pobliżu wielu interesujących miejsc, po prostu braknie mi czasu, by je odwiedzić. Będzie to więc rekonesans, który być może spowoduje, że wrócę w jakieś miejsca ponownie i na dłużej.

Rok na taką wędrówkę to niewiele. Może cztery lata byłyby w miarę satysfakcjonujące, ale jak po takim czasie wrócić? I czy chciałoby się wrócić? Czy po jednym roku wędrowania nie będę miał z tym kłopotów? Za dużo pytań kłębi się w głowie przed wyjazdem. Najgorzej przed snem, kiedy przestają już tak bardzo absorbować aktualne sprawy i jest chwila wytchnienia. Wtedy z zakamarków umysłu „wyłażą” myśli: jak to będzie? Sny w podróży miewa się niezwykłe. Fantastyka i feeria kolorów. Często są to zlepki ostatnich przeżytych wydarzeń i własnej, odległej mitologii. Tak mózg radzi sobie z nadmiarem wciąż nowych wrażeń, które czyhają na podróżnika co krok. Już za tydzień w drodze. Będzie już tylko Droga.

 

Kolejny post napiszę już z Argentyny…

środa, 6 czerwca 2007

Szczepienia, bagaż

No i nieco się zagapiłem. Jedna z czytelniczek mojego blogu poradziła, bym wziął trzecią dawkę szczepionki Havrix, uodparniającą przed żółtaczką zakaźną typu A i B. Byłem pewien, że dwie dawki, które brałem w 1999 roku „działają” przez okres około 10 lat. Lekarka zmartwiła mnie, że pełne bezpieczeństwo można mieć, biorąc jedną, po miesiącu drugą a po pół roku trzecią dawkę. Prawdopodobnie więc już od dawna moje szczepienia sprzed 8 lat nie chroniły mojego organizmu i cały cykl należy teraz powtórzyć. Zrobiłem badania krwi na obecność przeciwciał. Za kilka dni będą wyniki. Czeka mnie więc jeszcze przed wyjazdem tylko jedno szczepienie, kolejne powinienem zrobić w drodze. Trochę się obawiam: drugą dawkę po miesiącu teoretycznie mogę otrzymać gdzieś w „cywilizowanym” szpitalu Ameryki Południowej, ale za pół roku będę prawdopodobnie w jakimś zakątku Indonezji. Może w Papui? Poprosiłbym jakiegoś krajowca, by „wstrzyknął” mi Havrix z kuszodmuchawki gdyby nie to, że szczepionka powinna być do ostatniej chwili przechowywana w temperaturze do 8 stopni Celsjusza… . Słyszałem niedawno, że część pasażerów, lecąca do Brazylii została cofnięta z lotniska do Europy, ponieważ nie miała udokumentowanych szczepień przeciw żółtej febrze. Na folderze, który otrzymałem w Poznańskim Instytucie Epidemiologicznym znalazłem informacje o obowiązkowych i zalecanych szczepieniach. Według niego obowiązkowe są one tylko w niektórych krajach Afryki: Mali, Burkina Faso, Beninie, Gabonie, Ghanie, Kamerunie, Liberii, Nigerze, Ruandzie, Togo, Kongo i Wybrzeżu Kości Słoniowej. Folder jest jednak z 2003 roku i być może to już nieaktualne informacje. Te szczepienia robiłem rok temu, kiedy planowałem podróż do Mali i jedna dawka uodparnia na okres 10 lat. Muszę więc tylko zabrać ze sobą dokumentującą to żółtą książeczkę – Międzynarodowy Certyfikat Szczepień. Chyba dla spokoju ducha zaszczepię się jeszcze przeciw tężcowi i durowi brzusznemu, choć w żadnym kraju – według folderu – nie są one obowiązkowe.

Nie mniej jak szczepienia w podróży ważne są zdrowe zęby. Ażebym nie musiał sam usuwać sobie chorego kłaka, lub ryzykować wizyty u szamana, czeka mnie więc jeszcze wizyta u mojego stomatologa. Próbuję zaopatrzyć się w tabletki do uzdatniania wody. W aptekach często nawet o czymś takim nie słyszano, w sklepach survivalowych, które odwiedziłem nie było już tego od ponad pół roku. Pozostaje nadzieja w Internecie.

Firma będąca partnerem wyprawy przesłała mi już sprzęt: plecak Kashmir 75+10 oraz namiot Veig II, który waży niecałe 3 kilo. Rozłożyłem go w domu. Ma dwa wejścia i przedsionki. Jest większy niż moje wcześniejsze igloo i posiada fajny system montażu: najpierw rozkłada się tropik a potem wewnątrz podpina się namiot. Ten patent powinien sprawdzić się w czasie deszczu. Na mojej liście zakupów pozostało kilka drobiazgów. Najważniejsze to moskitiera i lekarstwa a wśród nich te przeciwko biegunce oraz malarii, na którą co roku umiera na świecie około miliona ludzi! Nie jestem pewien, czy w podróży sprawdzi się latarka Everlight Twist. Nie wymaga baterii, bo ładuje się poprzez kilkusekundowe kręcenie pierścieniem w jej uchwycie, co wystarcza rzekomo na 10 minut światła. Chyba lepsza byłaby tradycyjna czołówka. Sporą częścią bagażu będzie sprzęt do dokumentowania podróży: aparat cyfrowy jako rodzaj „szkicownika”, tradycyjna lustrzanka, kamera cyfrowa z ładowarką oraz kilkadziesiąt negatywów oraz kaset miniDV. Dokupiłem jeszcze dwa akumulatory do kamery na wypadek, gdyby były kłopoty z możliwością doładowania ich. A problemy takie niewątpliwie się pojawią w odludnych miejscach. Muszę jeszcze kupić wtyczkę z różnymi końcówkami umożliwiającymi podłączenie się do prądu w krajach o odmiennych gniazdkach. Przygotowałem sobie również gruby brulion, w którym będę co wieczór spisywać każdy dzień; swoje spostrzeżenia i odczucia. Chciałbym tak się spakować, by mój plecak nie przekroczył 16 kilo, ale może być z tym problem… .

Cieszę się, że blog odwiedza tak wiele osób i otrzymuję wiele ciepłych słów z różnych stron. Dodaje to otuchy, która jest mi coraz bardziej potrzebna. Do chwili wylądowania w Ameryce Południowej będę czuł narastające nieznośne napięcie. Potem już tylko ulga: rzucam się w objęcia świata z cudownie wyostrzającymi się zmysłami!

 

p.s. Obejrzałem ostatnio na kanale Planete dokument o południu Chile. Wietrzna, deszczowa, surowa kraina; przeklęta, ekstremalnie trudna a przez to tak niezwykle pociągająca. Wymarli w XX wieku Indianie tego rejonu Patagonii, którzy byli pływającymi nomadami mieli w swym języku aż 30 słów określających różne rodzaje wiatru. Żadnego, określającego poczucie szczęścia. To daje mi pewne wyobrażenie pierwszego etapu planowanej podróży… .

PŁYNNA TOŻSAMOŚĆ - mój blog o ginących kulturach

Zapraszam na założony niedawno blog, poświęcony ginącym kulturom i cywilizacjom, przede wszystkim Papui, na którą planuję powrót latem 2012 ...