piątek, 31 sierpnia 2007

auckland stressss

Oj nie wypoczne przez najblizsze dni!

Kolejnego ranka poszedlem do Konsulatu Generalnego Australii. Petentami byli glownie Hindusi i Chinczycy. Wypelnilem kilkustronicowy formularz wizowy, zaplacilem 90 dolarow nowozelandzkich (okolo 180zl) i oficer emigracyjny (niezbyt mily) dla mi druczek potwierdzajacy zlozenie papierow oraz termin, kiedy mam przyjsc po odpowiedz: 7 wrzesnia, czyli za tydzien. To, ze zlozylem wniosek i zaplacilem wcale nie oznacza, ze zostane wpuszczony na teren Australii. Problemem znow moze sie okazac brak biletu na wyjazd z Krainy Kangurow. Pol dnia chodzilem po agencjach turystycznych pytajac o mozliwosc zrobienia rezerwacji tutaj na przelot z Australii dalej do Indonezji. Za sam druk potwierdzajacy rezerwacje zadano 50 NZD (ach ci anglosasi! zero luzu!), ale zaznaczono, ze to zadna pewnosc dla Konsulatu i powinienem wykupic bilet. Ale ja chcialem przeplynac z Australii do Indonezji promem lub statkiem! Tu nikt nie mogl mi udzielic informacji, czy i jak to mozliwe. Z olbrzymem z Fiji, pracujacym w moim hotelu jako recepcjonista probowalismy znalezc info na ten temat w sieci. Bezskutecznie. Dla zwiekszenia swoich szans wizowych napisalem jeszcze dokladniejszy plan swojego pobytu w Australii i zanioslem do Konsulatu. Znow czekanie w kolejce. To tez nie daje zadnej gwarancji na to, ze otrzymam wize. Jesli nie, strace pieniadze, ktore zaplacilem w Buenos Aires za bilet z Auckland do Sydney oraz 90 dolarow za zlozenie wniosku. Ruszylem wiec do Garuda Indonesian Airlines. Przeloty z Sydney lub Perth do Indonezji wahaja sie w cenie 550 - 1200 dolarow nowozelandzkich. Jesli nie otrzymam wizy, bede musial zrezygnowac z Australii i poleciec dalej. Indonezja lub Malezja. Do Indonezji wize otrzymuje sie na granicy, do malezji nie jest ona wymagana.

Czeka mnie wiec tydzien stresu i niepewnosci. Zaczalem tesknic za Ameryka Poludniowa. Tutejsze anglosaskie klimaty niezbyt mi odpowiadaja. Centrum Auckland jest bardzo gesto zabudowane wiezowcami. Wszystko sterylne do bolu i nie odczuwa sie goraczki lub napiecia wlasciwego duzym miastom. Jestem jednak zestresowany: moze poza miastem bedzie lepiej i tam odzyskam spokoj ducha.

Kupilem bilet autobusowy do Taupo lezacego nad duzym jeziorem w samym centrum polnocnej wyspy. Jade za godzine. Troche sie powlocze po okolicy przez najblizsze dni. Byle pogoda dopisala, bo mam zamiar pobiwakowac troche. na razie niebo zachmurzone i tylko czasem pojawia sie slonce. Na szczescie nie jest bardzo zimno. Dziki camping jest w NZ zabroniony, ale swoim sposobem pokombinuje... .

Trzymajcie kciuki za moja australijska wize! Moze niepotrzebnie sie przejmuje. Denerwuje mnie, ze wszystko zalezy od jednego urzedasa!

czwartek, 30 sierpnia 2007

Trudny skok przez Pacyfik

Juz w Auckland. Mialem troche trudnosci z wylotem. wpierw okazalo sie, ze samolot poleci z 10-godzinnym opoznieniem. Linie lotnicze zafundowaly przejazd do centrum Buenos Aires i ekskluzywny hotel. Mi jednak przyszlo spac tylko 3 godziny, bo okazalo sie, ze z powodu braku biletu powrotnego od 22.00 do 2.00 urzedniczki Aerolineas Argentinas kontaktowaly sie z urzedem emigracyjnym w Nowej Zelandii, co ze mna zrobic. Tlumaczylem, ze bilet do kolejnego kraju chce kupic w Nowej Zelandii, kiedy zalatwie tam wize australijska. Wysylano maile, faxy i w koncu zadzwoniono do Auckland. Rozmawialem z urzednikiem. Nie mialem wyjscia: musialem kupic bilet z Nowej Zelandii do Australii juz w Buenos Aires. Na szczescie nie byl zbyt drogi - troche ponad 230 USD. Zdecydowalem sie na lot 11 wrzesnia.

13,5 godzinny lot nad zachmurzonym Pacyfikiem. Dlugi dzien, bo roznica czasu miedzy Nowa Zelandia a Argentyna to 9 godzin. Stracilem jeden dzien, przekraczajac linie czasu przed wyladowaniem i z 29 zrobil sie 30 sierpnia.

Pierwsze wrazenia z NZ: sterylnosc. Bardzo szczegolowe pytania dotyczace przewozonych rzeczy w deklaracji celnej. Moj namiot przeszedl kwarantanne. Goscinni, mili ludzie w informacji, w autobusie i hotelu. Popularne backpackers. Nowa Zelandia jest jednak droga. Pokoj w 8-osobowym dormitorium 20 NZD, to okolo 40 zlotych! Internet: poltoragodzinna karta za 5 dolarow nowozelandzkich, czyli "dycha".

Chce zalatwic wize australijska w Auckland i ruszyc na poludnie wyspy.

Nie obejrzalem jeszcze miasta. Jestem totalnie zmeczony po dlugiej podrozy i krotkim snie. Moj nie przestawiony jeszcze zegar biologiczny tez daje sie we znaki.

 

wtorek, 28 sierpnia 2007

Don´t cry for me Argentina...

To juz ostatnie godziny w Argentynie, w Ameryce. Konczy sie ten rozdzial mojej podrozy. Ostatnie spacery po ulicach, nie odwiedzanych przez turystow zakatkach La Boca (podobno niebezpiecznie - kilka razy ostrzegano mnie, bym nie wyjmowal kamery a najlepiej nie wlazil w te miejsca. Tym bardziej chcialem tam byc...), okolice portu z wiezowcami i ludzmi z biur na trawnikach oraz w parkach w porze lunchu, szeroka Av. 9 de Julio z zaczepiajacymi co chwila kolesiami oferujacymi wizytowki night clubow i "chicas", Plaza Congreso z monumentalnym budynkiem - Kongresu oczywiscie i powrot zatloczonym metrem do mojej dzielnicy San Telmo. Tylko w niedziele, kiedy Mariela odjechala, lalo tu jak z cebra. Podobno kiedy wyjezdzalem z El Bolson, takze padal deszcz. Niezwykle przypadki. W poniedzialek i dzis jest juz slonecznie i cieplo. W ostatnia noc kupiem butelczyne Fernet cola i wodke.  

Jaka byla ta wedrowka przez Ameryke Poludniowa? Mniej wiecej spodziewalem sie takich klimatow. Straszono mnie, ze jest niebezpiecznie jeszcze przed wyjazdem. Nic zlego mnie nie spotkalo. Czasem musialem wlozyc sporo wysilku w droge, czasem pogoda byla meczaca - przewaznie zbyt zimno. Jakos lepiej psychicznie znosze upaly.

Odczuwam pewien niedosyt wrazen, szczegolnie zaluje, ze nie odwiedzilem Amazonii. Braklo mi czasu. Odleglosci tu sa na prawde olbrzymie. Wystarczy porownac Europe z wielkoscia tego kontynentu.

Do Ameryki jednak wroce. Chce odwiedzic polnocne kraje tego kontynentu, wraz z brazylijska Amazonia ale o tym juz chyba pisalem.

Czeka mnie teraz bardzo dlugi lot samolotem. Nowe wyzwania. Nie zastanawiam sie, jak bedzie. Wu wei. Ups! znow mi sie wymsknelo... czy to juz nie staje sie banalne?

 

niedziela, 26 sierpnia 2007

Buenos Aires

Od wczoraj jestem w Buenos Aires. Przyjechalismy z Mariela po kilku dniach pobytu w La Placie i znalezlismy hotel w turystycznej i artystycznej dzielnicy San Telmo. Stare kamienice, pieknie zaniedbane i Plaza Dorrego z drobnymi stoiskami wyrobow roznej masci artystow oraz rzemieslnikow. Mariela zabrala mnie do dzielnicy Boca (stad pochodzi slynna argentynska druzyna Boca Juniors): kolorowe kamienice, atmosfera poczatkow XX wieku, kiedy powstala ta portowa dzielnica, stworzona przez europejskich emigrantow. Teraz to popularne turystyczne miejsce, z melancholijnymi dzwiekami tanga, bazarami, roznej masci sprzedawcami pamiatek, knajpkami, gdzie odbywaja sie pokazy argentynskiego tanca. Fajne miejsce, ale ja chcialem zobaczyc most, ktory zbudowal Santiago Calatrava. Ta budowla znajduje sie w 3 doku portu i nieco sie zawiodlem. Byc moze dlatego, ze okolica jest dosc monumentalna i Puerto Madero troche na tym traci.

Dzis Mariela pojechala do domu do El Bolson. Od rana, a wlasciwie od nocy pada deszcz. Znow w trasie jestem sam. Mam w zwiazku z tym mieszane uczucia, bo swietnie sie dogadywalismy i spedzalismy czas, ale to w pewien sposob usypialo moja czujnosc. Dwa dni zostane w miescie i rozpocznie sie nowy rozdzial Wedrowki. 

855 gramow

Plaza Moreno to centralne miejsce idealnie symetrycznej La Platy, znajdujace sie pomiedzy 51 i 53 oraz 12 i 14 ulica. Plac znajduje sie pomiedzy Ratuszem a Katedra, ktore sa takze na idealnej osi miasta.  Na srodku Placu znajduje sie kamien wegielny upamietniajacy zalozenie La Platy. Od tego tez miejsca zaczeto budowac miasto.

Plaza Moreno pokryty jest kwadratowymi plytami chodnikowymi, kazda o boku 63 cm. Plac na swej osi liczy 217 metrow dlugosci. Odnalazlem miejsce, bedace osia Placu, a wiec i calego miasta. To linia styku plyt chodnikowych o szerokosci okolo 1,5 centymetra. Plac jest sprzatany, ale w miejscach styku plyt w ziemi przez lata nagromadzily sie drobne przedmioty. Postanowilem posprzatac os miasta.

24 sierpnia, kiedy ratuszowy zegar wybil godzine 12.00, zaczalem wyjmowac drobne przedmioty z miejsca laczenia plyt, idac wolno w kierunku Katedry.   Byly to najczesciej drobne kawalki szkla, kamyki, resztki papierosow, patyki, ale takze mala metalowa kulka, zardzewiala agrafka, itp. Wszystkie te przedmioty zbieralem do plastikowego woreczka. Praca zajela mi dokladnie 75 minut, kiedy zegar ratuszowy wybil godzine 13.15. Akcje dokumentowala moja przyjaciolka, Mariela Albarino.

Zebrane przedmioty zanioslem do pobliskiej apteki znajdujacej sie na rogu 12 i 53 ulicy, gdzie zwazono je na elektronicznej wadze.

855 gramow.

 

 

czwartek, 23 sierpnia 2007

La Plata - wielka gra planszowa

Poprzedni post oczywiscie zle zatytulowalem: nie jestem w La Paz ale w La Plata...

Zdobylem dokladny plan miasta i na prawde jestem pod wrazeniem. Na skrzyzowaniach ulic znajduja sie oznaczenia numeryczne i spacerujac czuje sie, jakbym byl pionkiem na wielkiej planszy do gry. W samym centrum znajduje sie Plaza Moreno zakonczona neogotycka wielka katedra.  Na osi znajduja sie jeszcze od poludnia na polnoc: Park San Martin, Plaza Islas Malvinas, Plaza San Martin a na samej gorze wielki park, ale on nie jest juz tak symetryczny. Pionowo-poziomy uklad ulic przecinaja biegnace promieniscie do Plaza Moreno przekatne szerokie ulice. Centrum otaczaja tez cztery "Diagonal", tworzac romb. Dalej rowniez znajduja sie skwery i parki oczywiscie bardzo symetrycznie rozmieszczone. Miasto otaczaja zaokraglone na rogach u dolu, a u gory tworzace polkola cztery bulwary. Przypomina mi to tablice mojzeszowe... . Korci mnie, by cos tu zrobic: podzialac w tej geometrycznej przestrzeni.  

Miasto jest spokojne, ale ogladajac relacje w telewizji w kraju nie jest tak rozowo. W wielu miastach koczuja w namiotach przy budynkach rzadowych byli zolnierze walczacy z Angolami o wyspy Malwiny dokladnie 25 lat temu. Rzad zapomnial o nich i teraz ci ludzie domagaja sie  swiadczen socjalnych. Tu w La Plata takze jest taki oboz.

Oprocz tego od kilku miesiecy manifestuja na ulicach miast Argentyny nauczyciele i sluzba zdrowia (skad my to znamy). 3 miesiace temu zginal w zamieszkach nauczyciel w jednym z polnocnych regionow. Wczoraj ogladalem material z Santa Cruz, gdzie samochod wjechal w tlum ludzi. Powtarzano to wiele razy. Okropne! Szkoda mi tego kraju. Kilka lat temu rzad zajal pieniadze ludzi zgromadzone w bankach. Tu wciaz cos sie dzieje. Jak powiedzial mi mlody dziennikarz, ktorego poznalem na imprezie, Argentynczycy uwazaja, ze zyja w "tylku" swiata. Odczuwaja jakos swoja zasciankowosc, glownie oczywiscie wobec USA, ale i Zachodniej Europy. A ja zauwazam w twarzach wielu mlodych ludzi wysoki stopien inteligencji. To wyksztalcony narod. Chyba rozumiem  Gombrowicza, ktory pozostal w Argentynie na emigracji ponad 20 lat.

Nie udalo mi sie nic zrobic z biletem. Strace wiec lot z Iguazu do Buenos Aires a do Nowej Zelandii polece w nocy 28 sierpnia.

wtorek, 21 sierpnia 2007

La Paz

Nie dotarlem do Urugwaju. Tak musialo byc. Z graniczacego z Paragwajem Posadas dojechalem o swicie w niedziele do Concordii. A wlasciwie nie do konca: pilot autobusu obuzil mnie informujac, ze jestesmy na miejscu. Bylem jedynym pasazerem, ktory w tym miejscu wysiadl. Skrzyzowanie drog, deszcz, za..pie straszne i znak drogowy wskazujacy kierunek na  Concordie, do ktorej bylo jeszcze 10 km! Do miasteczka dowiozl mnie starszy mily pan zdezelowanym Renaultem, ktory wydawal sie lada chwila rozsypac. Kiedy hamowal, zapalaly sie dwie fioletowe lampy przy nogach pasazera i kierowcy. Facet trabil na dziewczyny gy dojezdzalismy do miasta, a jesli te sie odwracaly w naszym kierunku, cieszyl sie jak dziecko! Co za gosc! Nie chcial zadnych pieniedzy za podwiezienie. Na terminalu autobusowym w Concordii dowiedzialem sie, ze zadne pojazdy do granicy z Urugwajem nie jezdza w niedziele. Moglem jechac taksowka za 50 pesos, ale to tez byloby bez sensu, bo okazalo sie, ze granica w tym dniu jest zamknieta! I podobno nastepnego dnia rowniez, bo w Argentynie swieto. Kupilem wiec bilet do Buenos Aires, a stamtad przyjechalem do La Platy.

Amerykanska przygoda juz sie konczy. Jestem w drodze prawie 10 tygodni i ostatni dni spedze spokojniej. Dwa dni mieszkalem w domu przyjaciolek Marieli. Atmosfera miasta bardzo mi odpowiada. Sama La Plata w ogole jest niezwyklym miastem jesli chodzi o plan urbanistyczny. Ma okolo 120 lat. Architekt miasta - mason - stworzyl niezwykle symetryczny plan na dwoch osiach symetrii. Wszystko od centrum jest idealnie rozlozone: skwery, parki i oczywiscie ulice, ktore tu nie maja nazw ale numery. Latwiej sie znajduje konkretne miejsce, bo numery latwiej zapamietac, szczegolnie obcokrajowcowi.

Spedzamy wiec czas z Mariela w miescie, odwiedzajac znajomych, chodzac do Muzeum Antropologicznego, restauracji a dzis idziemy na wystawe malarstwa tutejszego Wydzialu Sztuki Uniwersytetu. Chcialbym spedzic "kulturalnie" te ostatnie dni. Pojedziemy chyba za jakis czas do Buenos Aires. Chce odwiedzic tam muzea i galerie. Odczuwam glod sztuki a tu na prawde pachnie intelektualnie!

Jak pisal Lao Tsy, "lakocie potrafia zatrzymac wedrowca w drodze". Zatrzymaly, ale tylko na chwile...

sobota, 18 sierpnia 2007

Polacos w Encarnation

Myslalem, ze Encarnacion bedzie tylko krotkim, nieciekawym przystankiem na drodze do Argentyny. Tymczasem caly dzien byl niezwykle "gesty" w spotkania z ludzmi. Juz w pierwszym sklepiku wlasciciel zainteresowal sie skad jestem. Kiedy uslyszal ze z Polski powiedzial, ze w tym miescie zyje wielu "Polacos". Okazalo sie, ze tak nazywa sie tu... Ukraincow! Jednego poznalem. Facet po 40. Choc urodzil sie juz tutaj, geba taka ruska i mowil troche po ukrainsku, ja po polsku i rosyjsku, wiec pogadalismy. Trafilem w dodatku na dzien mniejszosci w Paragwaju obchodzony w miejscowej szkole prywatnej. Na wejsciu potrawy z roznych regionow swiata, na scenie dzieci i wystepy. Wszedlem w momencie, kiedy z glosnika polecial Nokturn Chopina i autentycznie sie wzruszylem. Lzy w oczach i serce w gardle... . W sali gimnastycznej prowizoryczne namioty roznych nacji przedstawiajace charakter kazdego kraju. Francja, Belgia, Niemcy, Rosja, Ukraina, Liban, Japonia itd. Przy wejsciu namiot bialo czerwony. Flaga Paragwaju i Polski (wiszaca odwrotnie - poprawilem) a w srodku "typowa" polskosc: Na scianie portret Jana Pawla II, fatalny wydruk z drukarki atramentowej Czarnej Madonny, ludowa wycinanka, obok na ziemi akordeon i gitara a na stole 4 talerze ze sztuccami, dwa paczki, chleb, sol i... pusta niestety flaszka po brazylijskiej wodce. Dwa krawieckie manekiny ubrane w meski i kobiecy podhalanski stroj ludowy. Namiotem opiekowaly sie dwie paragwajskie dziewczyny w kapeluszach kowbojskich i chlopak wygladajacy na Slowianina. Okazalo sie, ze jest... Niemcem. To mile - pomyslalem - ze Niemiec reprezentuje polska kulture.

Ludzie tu sie znali i bylem obcy, wiec chcialo ze mna rozmawiac wiele osob. Autentyczny Polak! Od poznanego Niemca - Luisa, ktorego  zona miala przodkow z Polski dowiedzialem sie, ze nie tylko Ukraincow nazywa sie tu "Polacos". Wszystkich bialych emigrantow z Europy! Zabawne. Prawdziwego kogos z Polski jednak nie spotkalem. Zostalem zaproszony przez Luisa i jego zone do ich sklepu nazajutrz. Mila rozmowa. Okazalo sie, ze nazwisko jej dziadka jest takie same, jak nazwisko moich przodkow ze strony mamy! Chcialem kupic u nich buty. Zamiast jakichs szpanerskich, ktorych pelno na calym swiecie, spodobaly mi sie autentyczne tutejsze robocze ze skory. Luis nie chcial zaplaty. Obiecalem jego zonie ze wysle jej z Polski album o kraju jej przodkow. bardzo sie ucieszyla. Prosili, bym znow przyjechal i pobyl w ich domu jakis czas, by mogli pokazac mi region. Kto wie, co przyniesie przyszlosc. Ja tez ich zaprosilem do Polski.

Teraz jestem po drugiej stronie rzeki Parana w argentynskim Posadas. Tu tez ludzie bardzo mili. Spytany o droge zolnierz znal angielski i powiedzial, ze mieszka tu wielu emigrantow z Polski. To juz nie "Polacos", ale autentyczni nasi. rzeczywiscie, widzialem w miescie kilka razy w roznych miejscach polskie nazwiska: jakies warsztaty, apteka, nawet duza firma przewozowa z wielkim napisem na autobusie: "Hermanski".

W nocy jade pod granice z Urugwajem do Concordia. Ta nazwa przypomina mi inna Concordie, z ksiazki "Walden" Thoreau.

piątek, 17 sierpnia 2007

Przedostatni dzien w Paragwaju

Jest pewna chinska opowiesc o wiesniaku, ktorego na przemian spotykaly "dobre" i "zle" wydarzenia. Wszyscy wokol na przemian tez mu albo wspolczuli, albo zazdroscili i gratulowali. Kupil na przyklad konia, ktorego sasiedzi podziwiali. Wiesniak odpowiadal tylko "byc moze". Kon jednak zrzucil jego syna tak nieszczesliwie, ze ten zlamal noge. Okolica mu wspolczula, a stary znowu "byc moze". Kiedy jednak przyszli zandarmi zabrac chlopcow do wojska, jego syna oszczedzili z powodu nogi i znow zazdrosc innych oraz spokoj wiesniaka.

Te przemienne sytuacje zdarzaja sie czesto w drodze. Rzeczywiscie po wizycie w Asuncion i meczacej podrozy do San Pedro dotarlem tam o 4 rano. Wysiadajac, poznalem rodzine z tego miasteczka, ktora zaprosila mnie wieczorem do siebie. Ojciec rodziny zrobil gest, ktory u nas oznaczalby wypicie alkoholu, ale nie tutaj... . Znalazlem przyjemna kwatere a po wyspaniu sie ruszylem obejrzec miasteczko. Male i sympatyczne: wiele starych, zadbanych domow i senna atmosfera. Jako ze tu nie przybywaja turysci, wystarczylo, ze przeszedlem sie dwa razy wzdluz i wszerz i juz wszyscy mnie rozpoznawali i kiwali przyjaznie. Tu na przywitanie mowi sie "adios"... .

Kilka kilometrow za miastem znalazlem rzeczke. Zapewniono mnie, ze nie ma w niej kajmanow (bo te zyja kilka kilometrow dalej w gore rzeki...) ani zarlocznych piranii, wiec wskoczylem w slipach do wody. Co za ulga i relaks! Odpoczalem po ostatnich meczacych dniach i zregenerowalem sily a wieczorem odwiedzilem nowych przyjaciol. Kobieta - Gloria - uczy w miejscowej szkole a maz - Roberto jest trebaczem w tutejszym 6-osobowym zespole muzycznym. Siedzielismy przed domem, ptaki spiewaly a my rozmawialismy i pilismy terere (akcent na ostatnie "e"), czyli to, co pija tu wszyscy a ja mylnie nazywalem to mate. Mate to herbata mate do ktorej dolewa sie wrzatku, zas terere (z akcentem na ostatnie "e") to zimny napoj, czesto z kawalkiem lodu w dzbanie, z ktorego wode wlewa sie do takiego samego jak mate, czesto metalowego kubka, pijac przez "bombile", czyli metalowa rurke. Ci, ktorych spotykalem w Paragwaju, na ogol mieli zimna wode w termosach, wiec pili terere (juz wiecie, jak akcentowac).

Zanim wyjechalem nastepnego dnia dalej, odwiedzilem jeszcze pobliska osade Nueva Germania, ktora utworzyli Menonici w poczatkach XIX wieku. Przedstawicieli tej radykalnej sekty protestanckiej widzialem w restauracji w Asuncion. Tradycyjne stroje jak z XIX wiecznego filmu. Kobiety maja mocno spiete i schowane wlosy, czarne suknie a faceci chodza w ogrodniczkach. Nawet ich twarze wydawaly sie z innej epoki. Jak mi powiedzial pewien chlopak podwozacy stopem, dopiero 5 lat temu ta spolecznosc uznala prowadzenie pojazdow mechanicznych za dozwolone. Wczesniej uzywali tylko wozow zaprzezonych w konie lub woly. Rzeczywiscie, na wielu podworzach widzialem stare drewniane wozy. Menonici w tej czesci Paragwaju przybyli glownie z Niemiec, ale w tym kraju sa tez kolonie z Kanady, Niderlandow i Meksyku.

W Nueva Germania sporo wysokich blondynow.

Noc spedzilem pod namiotem w poblizu rozstaju drog, do ktorego dotarlem po zmroku. Jedyne zagrozenie, jakie czasem czuje, kiedy rozbija sie "na dziko" to mozliwosc wypalania traw. Czesto widze po drodze spalone pola, jeszcze dymiace, czasem tez duze ogniska. Rozbilem namiot wsrod wysokich suchych trzcin... . Rano zmiana pogody: zachmurzone niebo i wilgoc. Dojechalem do graniczacego z Argentyna miasta Encarnation i jutro przekrocze rzeke Parana. Chcialem jeszcze choc otrzec sie o Urugwaj, ale na poniedzialek lub wtorek umowiony juz jestem z Mariela w Buenos Aires. Zobaczymy... . 

wtorek, 14 sierpnia 2007

Asuncion

Caly dzien spedzilem w miescie. Rano pojechalem na lotnisko, by sprobowac oddac lub zmienic lot z Iguazu do Buenos Aires. Pani w biurze (tak piekna, ze niejedna modelka moglaby wpasc w kompleksy...) poinformowala mnie, ze w Paragwaju nie ma przedstawicielstwa Aerolineas Argentinas, wiec musze jechac do Argentyny: Posadas lub Corrientes, by cos zalatwic.

reszte dnia chodzilem po miescie. Niezbyt pozytywne odczucia: gwar i smrod spalin. Nawet kierowcy autobusow pija tu nalogowo yerba mate. Ludzie chodza z termosami i kubkami. Z termosow dolewaja do fusow wode i ciagna przez metalowe "slomki" Maniacy!

Ulice sa brzydkie, domy sa zaniedbane. Chodniki niebezpieczne: wystajace druty, sterty gruzow, kamieni, jakies kable. Po zmroku na prawde trzeba uwazac, by nie zrobic sobie krzywdy. Dlatego chyba wszyscy jezdza tu autobusami, tylko ja wedrowalem , by zobaczyc wiecej.

Za godzine mam autobus na polnoc od Asuncion - do San Pedro. Wyglada, ze to okolica tak ladna jak brazylijski Pantanal. Zobaczymy.

A w nosie mam kilogram spalin.

poniedziałek, 13 sierpnia 2007

Z Iguasu do Asuncion

Dotarlem juz do stolicy Paragwaju. Wciaz jednak szumia mi w uszach wodospady Iguasu. Z Londriny dojechalem w naroznik brazylijsko - argentynsko - paragwajski wczesnym rankiem, kiedy bylo jeszcze ciemno i z dworca kierujac sie znakami na "Cataratas" przywitalem dzien, idac godzine z garbem na plecach. Znalazlem camping, zostawilem plecak i spytawszy o droge miejskimi autobusami dojechalem do argentynskiej czesci Parku Narodowego Iguazu. Tam juz sporo wycieczek z Europy. Zaopatrzony w mape terenu ruszylem sciezkami na kolejne tarasy i punkty widokowe. Nie bede Wam opisywal tych miejsc. Znajdziecie zdjecia w przegladarce internetowej. Dla mnie to miejsce bylo przezywaniem ogromnej radosci. O ile w Machu Picchu turysci przeszkadzali, tutaj ich prawie nie "odczuwalem"; tak to miejsce robi wrazenie. Najbardziej Garganta del Diablo, gdzie spadaja w czelusc wody z naroznika skal i mozna bardzo blisko podejsc. Dochodzi sie do tego miejsca dlugimi metalowymi rampami wprost przez rzeke.

Woda spada w dol, zraszajac wszysko i wszystkich wokol. Im nizej, staje sie gesta biala mgla. O ile biel boliwijskiej Salar de Uyuni kojarzylo sie ze smiercia, to miejsce pelne jest zycia i... ma w sobie cos hipnotycznego. Woda spada z hukiem. To nie kosmiczna czarna dziura, to fantastyczna Biala Dziura. Patrzac w otchlan, ma sie ochote skoczyc w ta czelusc. Mysle, ze gdyby nie turysci, ktorzy pstrykaja sobie zdjecia na jej tle (niektorzy nie ogladaja tego miejsca inaczej niz przez obiektyw... moze slusznie?), gdybym sam byl w tym miejscu, mogloby mnie pochlonac. Tak latwo bylo przejsc niska metalowa barierke, wejsc na skale, zrobic krok i hop! Nie widzialo sie przepasci. Moze taka biel, swietlista biel widza ludzie, ktorzy przezyli smierc kliniczna?

Nie da sie tego opisac ani oddac na zdjeciu lub filmie. Niemniej oczywiscie pstrykalem i filmowalem. Wrocilem na brazylijska strone, rozlozylem namiot i poszedlem spac. Rano przywitaly mnie dwa duze kundle skore do zabawy.

Autobusem dojechalem do granicy, potem przez most, odpowiednie stemple po obu stronach i znalazlem sie jak na olbrzymim targu. Miasto Ciudad del Este. Wyjalem z bankomatu paragwajskie pieniadze: guaranes. 5 zieloniutkich papierkow o nominalach 100 000 guaranes kazdy. To okolo 100 dolarow. Ladny nowiutki banknot zamienilem na 10 brzydkich, starych i poklejonych brazowych "dziesiatek" na rewersie ktorych jakas wazna historyczna chwila z dziejow Paragwaju z 14 maja 1811 roku. Rozmowy na wysokim szczeblu przy stole, wszyscy stoja, tylko krzeslo jest przewrocone. Musiala to byc dramatyczna chwila... .

Asuncion to niskie zabudowania  na duzym terenie. Autobusem do terminalu jedzie sie meczaca dlugo. Ruch i gwar. Jutro lub pojutrze rusze na polnoc kraju, potem zjade na poludnie i dalej zobaczymy.

sobota, 11 sierpnia 2007

Plantacje kawy w Brazylii? Nie takie proste...

Oj nameczylem sie, by w koncu dotrzec do plantacji kawy. A w dodatku okazalo sie, ze krzewy sa juz... ogolocone z owocow!

Ale po kolei: Z Campo Grande dojechalem do miasta Presidente Epitacio (w tej okolicy co drugie miasto to jakis "Presidente"...) i poprosilem kierowce, by wysadzil mnie poza nim, bo zmrok juz nadszedl a mialem ochote na nocleg gdzies na dziko. Przejechalismy baaardzo szeroka rzeke Parana (musiala miec co najmniej 3 km szerokosci!) i za miastem wysiadlem na jakims pustkowiu. Ruszylem pieszo kawalek, minalem mala cegielnie, skrecilem w bok, potem z drogi na sciezke i znalazlem sie wsrod wysokich  trzcin. Znalazlem tam idealna polanke na rozbicie namiotu. Szedlem tam, jakbym dokladnie wiedzial, gdzie. Intuicja! Spalo sie wspaniale, tylko z dala dobiegajace dzwieki przejezdzajacych aut i szum suchych trzcin. Cos tez przechodzilo blisko namiotu w nocy. Szlo wolno jak czlowiek, lamiac suche trawy. Wyjalem noz i czekalem. Nie byl to chyba czlowiek. Moze sarna, lub jakis wielki jaszczur? Rano probowalem stopa. No chance. W koncu zatrzymal sie autobus i dojechalem do innego wiekszego miasta - Presidente Prudente. Tam znow wysiadlem na peryferiach i naiwnie wierzylem, ze pojade dalej autostopem. Przy drodze rozmawialem chwile z rowerzysta w bardzo podeszlym wieku. Jako dziecko przybyl do Brazylii z Wloch. Plul kiedy mowil, wiec obracalem sie tak, by wiatr wial mi w plecy. Poza tym byl bardzo mily. Spytalem o plantacje. Owszem sa, ale w okolicach miasta Londrina. Dojechanie tam bylo istnym koszmarem. Jezdzilem autobusami z miasta do miasta, bo wciaz ktos inaczej mi tlumaczyl kierunek. Szlag mnie trafial. Stracilem kilka godzin. A moze nie stracilem: w malym miasteczku czekajac na "ten" autobus, wypilem piwo za reala oraz glaskalem i smeralem za uchem czarno-bialego kundelka o smutnych oczach. Byc moze to wszystko bylo po to, by drogi smutnego psiaka i moje sie skrzyzowaly?...

Po kreceniu sie w kolko wrocilem wieczorem do Presidente Prudente i stamtad ostatnim autobusem dojechalem w koncu do Londriny. Znalazlem fajny hotel w poblizu a rano ruszylem za miasto szukac plantacji. Kilka podmiejskich autobusow: kiedy zaplaci sie za wstep do jednego, konczy kurs na malym, ogrodzonym terminalu, z ktorego mozna sie za darmo przesiasc do kolejnego autobusu. Podobny system jak w metrze. Dotarlem wreszcie do pol z krzewami kawowymi. Niewiele na nich jednak owocow. Zrobilem duzo zdjec dla sponsora i spedzilem tam kilka dobrych godzin. Cisza i wspaniale pejzaze.  

Wieczor spedzam w miescie w oczekiwaniu na autobus nocny, ktory zawiezie mnie juz w naroznik trzech panstw: Brazylii, Argentyny i Paragwaju. Znajduja sie tam olbrzymie, wspaniale wodospady Iguasu. Potem odwiedze Paragwaj i jesli czas mi pozwoli, przez Argentyne dojade jeszcze do malenkiego Urugwaju.

Wielu tu obywateli o wyraznie chinskiej urodzie. Szczegolnie sporo ich w sklepach i supermarketach wieczorem. Hm...

Noga sie goi. Nie wiem, czy przy antybiotykach mozna pic piwo, ale tak tu cieplo i nie moge sie opanowac, kiedy widze reklamy tego zlocistego napoju... .

czwartek, 9 sierpnia 2007

moja prawa noga story c.d.

Kiedy pokazalem noge aptekarzowi, ten zlapal sie za glowe. To mnie przekonalo, by jednak pojsc do lekarza. Znalazlem klinike i przyjela mnie... pani doktor pediatra. Inny spcjalista od tego typu schorzen jest po poludniu, a ja juz mam bilet autobusowy dalej. Jednak rusze wpierw w region Sao Paulo, by obejrzec plantacje kawy, potem Paragwaj i argentynskie wodospady Iguasu.

Z pania doktor rozmowa byla zabawna. A wlasciwie jej nie bylo. Nie znajac angielskiego mowila szeptem i gestykulowala, jakby obok spal ktos o plytkim snie. Ale jakos sie dogadalismy. Co do dawkowania przepisanych antybiotykow zadzwonila do syna i pogadala z nim chwile, potem dala mi komorke i chlopak znajacy angielski wyjasnil mi, ile brac tabletek. Co do masci, ktora kupilem dzien wczesniej w aptece, skomentowala, ze to dobre na... penisa... .  Cokolwiek to znaczy... . (Slowo "penis" jest przynajmniej zrozumiale w wiekszosci "cywilizowanych" jezykow). Mam tez trzymac noge wysoko. Powinniscie widziec, jak ona to prezentowala! Starsza, korpulentna pani jak z Towarzystwa Glupich Krokow...

Ok, czuje sie spokojniejszy. Bol jakby nieco zelzal, ale zrywanie plastrow przy zmianie opatrunku depiuluje mi wlosy na nodze. Nie jest to przyjemne. Chyba ogole w tym miejscu skore.

Dosc tego roztkliwiania. Dzis wieczorem bede na granicy regionu Sao Paulo. Tam podobno wiele plantacji kawy, wiec sponsorzy powinni byc zadowoleni.

środa, 8 sierpnia 2007

Pantanal

Poznana w Porto Velho Brazylijka - Barbara, kiedy dowiedziala sie, ze jade do Cuiaba, poradzila mi odwiedzenie rowniny Pantanal. To olbrzymi teren mokradel rozciagajacy sie na poludnie od Cuiaba, przez caly Paragwaj pogranice z Argentyna jest rajem dla ptactwa, szczegolnie  brodzacego. Z Cuiaba od razu pojechalem autobusem do Pocone, stolicy brazylijskiej czesci Pantanal. Stamtad stopem do jednej z ekologicznych farm, oferujacych szeroki asortyment uslug turystycznych. "Pousada Piuval: Paraiso Ecologico". To miejsce ma swoja strone: www.pousadapiuval.com.br  Bylo tam kilkanascie osob w starszym wieku z Niemiec, uzbrojonych w aparaty fotograficzne z wielkimi teleobiektywami. Rzeczywiscie, mnostwo ptakow i wspanialy spokoj. W pobliskiej sadzawce kajman. Raczej przyjazny: zabawilem sie w s.p.  Steve a Irwina i zlapalem gada za ogon. Zamiast zaatakowac, spokojnie odplynal od brzegu na srodek wody. Rozbilem namiot w poblizu na farmie, ale pol nocy dawal czadu olbrzymi byk muczac az trzesla sie cala okolica.

Miejsce cudowne, ale bardzo drogie. Pokoj z pelnym wyzywieniem kosztuje 280 reali, czyli okolo 420 zlotych. Wyjechalm stamtad nazajutrz jeepem z mlodym malzenstwem spod Sao Paolo, dla ktorych taka cena za hotel byla za wysoka. Vanessa i Bruno znali angielski, co nie jest czeste w Brazylii. Jechali do stolicy i podwiezli mnie do Rondonopolis a stamtad nocnym autobusem dojechalem do Campo Grande, skad teraz pisze. Jest ranek, miasta jeszcze nie obejrzalem. Blisko terminalu autobusowego (wszystkie duze terminale w Brazylii nazywaja sie Rodovaria) znalazlem hotel. 25 reali za noc, ale w cenie jest sniadanie i darmowy internet. Pokoj czysty z lazienka i ciepla woda. To dla mnie wazne, bo moja noga wciaz wyglada paskudnie i potrzebuje klinicznych klimatow. Od 5 dni coraz gorzej mi sie chodzi. A wlasciwie stoi. Kiedy siedze lub spaceruje, jest w miare dobrze, ale gdy stane, bol calego miesnia lydki jest naprawde nieznosny. Rana wyglada jak wielkie otwart usta. Nie bede wam opisywal kolorow... . Noga spuchnieta az do kostki. Zmieniam czesto opatrunki i w tutejszej aptece kupilem w koncu porzadna masc z antybiotykiem. Do lekarza nie chce isc, bo obawiam sie, ze skierowalby mnie do szpiotala, a na to nie mam czasu. Jutro pojade w kierunku granicy z Paragwajem i w tym kraju spedze kilka dni. Moze w stolicy w Asuncion uda mi si zrobic cos z moim biletem z Iguazu. Moze go oddam, chocby za pol ceny! Potem przez Iguazu, w narozniku argentynskim wroce do Brazylii w okolice Sao Paolo, gdzie chce zrobic foty plantacji kawy i znow zygzak w dol, by dotrzec do Urugwaju. A stamtad juz do Argentyny na kilka dni do Buenos Aires i zegnaj Ameryko!

Wiem juz, ze tu wroce; moze za 2 lata, by odwiedzic polnoc Brazylii - Amazonie, oraz inne kraje: Wenezule, Kolumbie, Ekwador i polnoc Peru.

Over

sobota, 4 sierpnia 2007

Porto Velho nad Rio Madeira

Dotarlem rankiem do stolicy regionu Rondonia - Porto Velho i znalazlem w poblizu terminalu hotel. O ile w Peru i Boliwii latwo mozna bylo sie rozeznac co do standardu danego miejsca po nazwie (hotel, hostel, hospedaje), tu chyba wszystko nosi nazwe hotelu. W jednym chciano 30 reali za pokoj, naprzeciwko po drugiej stronie ulicy polowe mniej. Pokoik maly ale z lazienka, tez mala. Wazne ze lozko i okno nie wychodzi na ulice, tylko na podworze. Najwazniejszy jest stolowy wentylator. Kiedy braklo pradu bylo ciezko.

Jak wiele szczescia daje strudzonemu wedrowcowi wziecie zimnego prysznica, ogolenie sie  i zalozenie swiezych rzeczy! To jak ponowne narodziny. Zaraz wracaja sily i mozna wyruszyc na ulice. Ale w Porto Velho niestety nie znalazlem niczego specjalnego. Nad bardzo szeroka rzeka Madeira - doplywem Amazonki znalazlem sklad starych lokomotyw. Rdzewieja i niszczeja, a moznaby z tych kilku maszyn zrobic ladne muzeum! Centrum to mnostwo sklepow jak na calym swiecie. Mialem trudnosci w Rio Branco, by znalezc bankomat honorujacy karte Maestro. Jedynie w sieci bankow HSBC mozna tu chyba wyplacic gotowke.

Jak poznac Brazylijczyka? Po rozmowie z Toba, wyjasnieniu drogi czu sprzedazy biletu w kasie, nawet podwiezieniu taksowka-motorem, kazdy podnosil na pozegnanie kciuk do gory. Co do taksowki-motoru, w Brazylii i we wschodnim Peru to popularny srodek miejskiego transportu. Niestety schodzac z maszyny zla strona przypalilem sobie miesien nogi rura wydechowa i mam teraz paskudna piekaca rane. Jakos przezyje.

W drodze tutaj od granicy, czyli ponad 840 km widzialem wciaz ten sam smutny pejzaz: wykarczowana dzungle pod pastwiska i nieliczne pola uprawne. Te kikuty drzew... To na prawde przygnebiajace. Wiecej dzungli widzialem w Peru... .

Stad nie ma drogi do Manaus w srodku stanu Amazonia tak jak przypuszczalem. Gdybym chcial sie tam dostac, musialbym plynac z Peru lub leciec samolotem. Czas sie kurczy i postanowilem zostawic sobie serce Amazonii na przyszlosc. Moze za 2 lata w wakacje? Odwiedzic polnoc tego kontynentu: Wenezuele, Kolumbie, Ekwador i polnoc Brazylii. To chyba bardziej rozsadne.

Mam juz bilet do Cuiaba - stolicy regionu Mato Grosso. Wyruszam jutro wczesnym popoludniem i dotre na miejsce po okolo 24 godzinach jazdy autobusem. To ponad 1450 km. Najbardziej popularna linia autobusowa jest Real Norte. Autobusy roznej wielkosci w zaleznosci od dlugosci trasy. Obsluga w bialych koszulach i czarnych spodniach. Profesjonalizm i punktualnosc. Ale to kosztuje.

Upal sprawia, ze ludzie tu chodza totalnie wyluzowani. Nie slychac juz dzwiekow peruwianskich flecikow zza plotow domostw tylko erotycznie brzmiace, geste gorace rytmy. Dziewczyny paraduja w kusych spodniczkach, czesto z odslonietymi brzuchami i duzymi dekoltami. O urodzie nie wspomne... . Mieszanka roznych nacji dala wspaniale plony.

Ech!

piątek, 3 sierpnia 2007

Trudny wyjazd z Peru

Okazalo sie, ze dojechac do Brazylii z Peru nie jest latwo. Auto przyjechalo pod moj hotel 2 godziny pozniej niz bylo umowione. Kiedy podjechalismy pod rzeke, by przeprawic sie przez nia promem, otoczyli nas tajniacy: kobieta i mezczyzna jadacy taksowka chcieli przemycic kokaine i policja miala ich na oku od dawna. Przeszukano wszystkie bagaze i musielismy jechac pod komisariat, gdzie kierowca skladal zeznania. W koncu wyjechalismy z miasta. Poczatkowo fatalna droga i rdzawy kurz ciagnacy sie za kazdym pojazdem. Otwieralismy i zamykalismy z kierowca okna. Droga z czasem byla coraz lepsza: to tez czesc Interoceanicznej trasy, ktora remontowano od granicy. W Inapari wskazano mi most graniczny. Minalem go i nic. Zadnej kontroli czy straznikow. Kilometr dalej policja federalna juz... brazylijska! Okazalo sie, ze musze wrocic do Inapari po peruwianskiej stronie, by uzyskac stempel potwierdzajacy, ze opuszczam ten kraj. Spytalem, czy moge zostawic swoj bagaz na tym brazylijskim punkcie. Zgodzono sie niezbyt chetnie. Moj zart, ze wewnatrz nie ma bomby spowodowal, iz jeden nadgorliwy federalny kazal otworzyc bagaz. Obejrzal dokladnie wszystko. Nawet sprawdzal plastikowe pudelka z negatywami... .

Wrocilem do Inapari a tam znow schody: z urzedu emigracyjnego wyslano mnie na posterunek policji przy wjezdzie do miasta po inny stempel na druku. I tak czas plynal. Kiedy juz myslalem, ze jest ok i siedzialem w taksowce, ktora wraz z peruwianska rodzina miala mnie zawiezc do pierwszego w Brazylii wiekszego miasteczka - Brasileia, federalni doczepili sie do Peruwianczykow. Nie chciano ich wpuscic. Taksowkarz powiedzial, ze z jednym pasazerem nie pojedzie, chyba, ze zaplace jak za 4 osoby. Ofkors nie! Zawiozl mnie wiec do Inapari a ja stamtad z powrotem za most. Nawet mi nerwy nie puscily, tylko smialem sie sam do siebie z calego tego cyrku. Byla juz 17.00 i pomyslalem, ze dojechanie do Brasileia (tam mialem otrzymac stempel wjazdowy Brazylii) tak pozno jest bez sensu. Okolica byla sympatyczna, wiec zdecydowalem sie na namiot w dzungli. Jedyne obawy to owlosiony pajak wielkosci dloni przy drodze. Ptasznik czy tarantula? Musze sprawdzic... .

No wiec rozbilem namiot w gestych trawach i dotrwalem do rana. Owady daly prawdziwy koncert. Kilka ptakow tez sie dolaczylo. Tylko jednemu lichemu komarowi (komarzycy) udalo sie utoczyc mi nieco krwi

Rano zamiast taksowka za 20 reali (30 zlotych), pojechalem autobusem za ponad polowe taniej. W Brasileia zdazylem szybko zalatwic formalnosci z paszportem i wskoczyc do kolejnego autobusu jadacego do Rio Branco. Po drodze smutny pejzaz. Resztki dzungli, ktora przetrzebiono, by zrobic pastwiska dla bydla. Kilka olbrzymich kikutow drzew bylo swiadkiem tej zbrodni. Brazylijczycy to glosny, wesoly narod i w autobusie trwala wesola atmosfera a ja czulem sie, jakbym przejezdzal przez ogromny cmentarz.

Dojechalem do Rio Branco po 19.00 i postanowilem od razu jechac dalej, choc czuje juz spore zmeczenie. Odpoczne w Porto Velho. O ile we wszystkich poprzednich krajach nie mialem problemow ze znalezieniem bankomatow, tu musialem zjechac kawal miasta nim wskazano mi wlasciwy bank honorujacy Mastercard.

Jest duszno, jest podgoraczkowo. Czuje sie napiecie na ulicach. Nie do konca czuje sie tu tez bezpiecznie. Ale co ma byc to bedzie.  

środa, 1 sierpnia 2007

To juz tropiki

Puert Maldonaldo jest tropikalnym miasteczkiem. Czuje sie bliskosc Amazonii, a wlasciwie to juz jest Amazonia, jak reklamuja ten rejon biura podrozy. Ludzie tu odczuwaja chyba zwiazki z Brazylia, bo na peryferiach widzialem obok czerwono-bialo-czerwonych peruwianskich flag rowniez zielono-zolte.

Wszyscy smigaja tu motorami. Motory robia tez jako taksowki. Co chwlia ktos trabi na mnie lub pyta: "taxi amigo?" Ta pewna forma poufalosci - skadinad sympatyczna - jest powszechna w Bolowii i Peru, szczegolnie w bardziej turystycznych miejscowosciach.  Trabienie to pojedyncze pierdniecia szczegolnie przy podjezdzaniu do skrzyzowan. Juz sie przyzwyczailem.

Skonczyly sie Andy i zaczely tropiki. Skopnczylo sie swieze, rzeskie powietrze. Jest duszno i parno. Zrobilem wielkie pranie o swicie. Wszystko juz suche.

Nieco wypoczalem, ale tu ciezko sie oddycha, bo powietrze parne. W miasteczku panuje sielska atmosfera. Gdyby je troche  posprzatac, byloby gdzie zapraszac turystow, chocby do odwiedzenia tutejszego Parku Narodowego, do ktorego plynie sie lodzia po Rio Madre del Dios, o ile dobrze zapamietalem nazwe tej szerokiej rzeki, otaczajacej miasto na polnocy.

Do granicznego Inapari , lezacego tak samo blisko Brazylii jak i Boliwii nie kursuja autobusy. Jedzie sie tam samochodem, ktory zabiera czterech pasazerow. Za 40 soli jutro o 7.00 podjedzie po mnie do hotelu auto i w Inapari powinienem byc przed poludniem. Od razu bede chcial ruszyc wglab Brazylii. Licze, ze jezdza tam autobusy a droga bedzie lepsza.

No to tyle na dzis Amigos. Lece gonic kolorowe motyle!

PŁYNNA TOŻSAMOŚĆ - mój blog o ginących kulturach

Zapraszam na założony niedawno blog, poświęcony ginącym kulturom i cywilizacjom, przede wszystkim Papui, na którą planuję powrót latem 2012 ...