piątek, 28 marca 2008

Mistyczne Hampi. Nowe zdjecia

Konczy sie trzeci dzien mojej wizyty w Hampi; miasteczku, a raczej wiosce, ktora jest pozostaloscia po niezwyklym krolestwie Vijayanagara. Spedzilem tu wspaniale, bardzo intensywnie czas. I odpoczalem od zgielku, smrodu ihalasu miasta.

Dawne krolestwo Vijayanagara istnialo tu pomiedzy XIV a XVII wiekiem, ale ludzie zamieszkiwali to piekne miejsce nad rzeka Thungabadra od neolitu. Rzadzily nim4 dynastie, z czego glownie po trzeciej pozostalo najwiecej zabytkow. Sa to wlasciwie odbudowane ruiny kamiennych budowli, bardzo surowych w swoim wyrazie, pelnych plaskorzezb jakby nieukonczonych. Wiele z nich przedstawia obfitosc zycia tutaj sprzed setek lat. Najwiecej z nich powstalo za panowania krola Krishna Devaraya, ktory wladal na poczatku XVI wieku.

Hampi to wlasciwie jedna glowna ulica ciagnaca sie niecaly kilometr od Virupaksha Temple z wspanialymi bramami do tzw Magic Temple, gdzie obok znajduje sie wielki monolityczny byk Nandi. (Ten tutaj nie czeka przedswiatynia na Sziwe...). Ludzie sklecili sciany pomiedzy starozytnymi kolumnadami ciagnacymi sie na tej drodze, tzw Hampi Bazar, malujac dolna czesc w pastelowe barwy. Zachodnia czesc blizej Virupaksha to restauracyjki, sklepiki, hoteliki, bo miejscowi ludzie tu zyja z turystyki. A turysci przybywaja i poddaja sie urokowi tego miejsca. Jak sie jednak zdaje, restauracyjek i hoteli, a raczej kwater w prywatnych domach jest wiecej niz przyjezdnych. Blizej rzeki znalezc mozna swiatynie i wykute w skalach slady kultu: lingi, jakiesinskrypcje w jezyku kannada, ktorym wciaz sie w tym regionie mowi, bostwa itd. Czesc swiecka, palacowa, gdzie duzo budowli powstalo pozniej i w stylu indo - islamskim znajduje sie bardziej na poludnie. W miasteczku panuje spokojna, senna atmosfera a ludzie tu spia czesto przed domami. Rankiem, kiedy wychodze o 6.00 rano by zobaczyc wschod slonca, leniwie wstaja ze swoich barlogow na ziemi, czesto oslonietych moskitierami wspartymi na wbitych w ziemie bambusach. Psy jak wszedzie w Indiach, a wlasciwie chyba nie; bardziej wydaja sie tu szczesliwe. No i krowy, ktore wieczorem zbieraja sie na parkingu, gdzie sa ryksze. Dzieciaki albo sa w szkole, albo graja przed domami szklanymi kulkami. Ich matki piora rankiem w rzece i rozciagaja mokre, kolorowe sari na sloncu. Pierwszego dnia wloczylem sie po skalach i ogladalem glownie ruiny swiatyn, kolejnego wypozyczylem rower i objechalem co sie da na poludniu. Slonce piecze tu ostro, ale nic to; bylem w swoim zywiole. Wloczyc sie po starozytnosci, gdzie malo ludzi, zagladac w zakamarki, odkrywac jakies dawne slady ludzkiej aktywnosci. To co najbardziej lubie. Nie bede Wam opisywal swiatyn, bo nie ma to sensu. Z pewnoscia znajdziecie zdjecia w internecie. Wieczorem obserwowalem, jak malpy przeplywaja na drugi, spokojniejszy brzeg rzeki, gdzie nocuja. Wracaja rano, by zebrac o banany i krecic sie przy swiatyniach blizej ludzi.

Patrzac ze wzgorza, widzi sie wokol same kamienie i gdzieniegdzie roslinnosc. Dalej sa te zpola ryzowe i gaje palmowe. Dzis wloczylem sie wzdluz rzeki, wspinajac sie na glazy nagrzane sloncem, cieszac sie szumem wody, odglosami ptakowi samotnoscia. Dalem sie pogryzc wscieklym  komarom, ktore dorwaly mnie wsrod bananowcow a potem wszedlem w kamienny swiat. Znalazlem szerokie na kilkanascie metrow oczko wodne wsrod skal i musialem wskoczyc. Po tym "spacerku " moje sandaly niby trekkingowe kupione chyba w Malezji, reperowane w Kambodzy juz nadaja sie do wyrzucenia... .

Pozostalem tu dzien dluzej niz planowalem, by jak najbardziej sie aktywnie zrelaksowac. Z checia bym tu jeszcze pozostal, bo wiele tu do odkrycia, ale czas nagli. Rano rusze autobusem do Hospet, skad pociagiem wroce do Hubli i dalej na polnoc.

A w 10 albumie troche nowych zdjec.

wtorek, 25 marca 2008

Doswiadczajac poludnia Indii

Pedze wciaz przez poludnie Indii. Troche za szybko... . Po Madurai odwiedzilem Cochin na zachodnim wybrzezu. Deszcz tu tez mnie dopadl i psul humor. To miasto od polowy XIV wieku nabralo znaczenia, gdy po wielkiej powodzi zniszczony zostal inny wielki port stanu Kerala. Cochin (mozna tez spotkac sie z nazwa Kochi) to senne, male miasteczko na cyplu. O jego czubek uderzaja wielkie fale brunatnych wod MorzaArabskiego a atrakcja sa budowane tu juz w XIV wieku niezwykle Chinskie Sieci dzialajace na zasadzie balastu. Dzwignie obsluguje kilku mezczyzn, opuszczajac wielka siec do wody poprzez potezne belki obciazone glazami, by po kilku minutach ja podniesc. Teraz takich stanowisk jest 10. Wyglada to malowniczo. Uliczki to przewaznie stare domy, sklepiki dla turystow i antykwariaty powstale w wielkich halach. Co chwila musialem chronic sie w bramach, kiedy mocniej lalo. Natknalem sie na Ortodoksyjny Kosciol Syryjski. Akurat trwala tam msza. Kiedys bardzo sie interesowalem tym kosciolem, ktory zalozony zostal na Malabarze w 52 roku n.e. przez sw Tomasza Apostola przybylego tu po smierci Chrystusa. Gdy dotarli tu Portugalczycy, ogniem i mieczem wsrod Hinduistow gloszac Slowo Boze i Dobra Nowine, niszczac ich swiatynie, z tym kosciolem mieli problem. Ci obcy chrzescijanie wierzyli w Chrystusa Zmartwychwstalego, otaczali kultem Marie, za swoj symbol mieli krzyz i golabka jako Ducha Swietego. Problem w tym, ze nie podlegali papiezowi. Ale przetrwali. Kiedy bylem w Indiach w 1999 roku, na Goa natknalem sie na mlodego kaplana przybylego wlasnie stad, z Kerali, ktory dojezdzal do malej wspolnoty tam zyjacej. Przeprowadzilem wtedy z nim rozmowe, ktora nagralem na video, ale nigdy tego materialu nie opracowalem i tasma lezy gdzies w szafie.
W Cochin odwiedzilem tez Dutch Palace. Zbudowany przez Portugalczykow w poczatku XVI wieku, przejeli go potem Holendrzy a nastepnie Anglicy. Ma obronny, surowy charakter. Teraz jest tam muzeum z niezbyt bogatymi zbiorami: jakies miecze, portrety wladcow, lektyki, ale mnie zachwycily freski na scianach odwolujace sie do mitologii Hinduskiej. Bogate, zmyslowe, pelne wyrazu ksztalty cial, glownie kobiet. Sceny z przygod Sziwy i Wisznu, a w tle gdzies pod lasem i na polach pelna orgia. Kopulujace ptaki, malpy, slonie,jelenie, tygrysy, flirtujace byki z krowami. Najbardziej spodobaly mi sie jednak szkice gdzies na scianach wykonane czerwonym pedzelkiem. Finezja kreski, szczegolnie w studiach portretow i dloni. Prawdopodobnie nie byly przeznaczone do malowania; to swoisty szkicownik artysty, wprawki przed konkretna kompozycja. Cudowne! Niestety, obowiazywal tam calkowity zakaz fotografowania.
Ruszylem dalej pociagiem i autobusem do Mysore, ale kiedy zobaczylem lasy po drodze, poczulem zew krwi i ku zaskoczeniu kierowcy poprosilem, by sie zatrzymal. Ale nie znalazlem calkowitego spokoju. W poblizu znajdowaly sie jakies wioski. Kilka razy musialem zmieniac miejsce, ktore sobie upatrzylem na rozbicie namiotu, gdyz pojawiali sie faceci z maczetami wyrabujacy wysokie drzewa o niezbyt grubych pniach. W Indiach trudno o intymnosc. O tym wiedzialem od pierwszej wizyty na Subkontynencie. W koncu jednak znalazlem inne, ustronne miejsce i doczekalem zmroku, by w koncu rozbic namiot. Rano pojawili sie kolejni ciekawscy. Nie wiem, czy oni wyczuwaja na odleglosc obcych? Nie znali angielskiego i porozumiewalismy sie na migi. Odeszli i po jakims czasie, gdy czekalem, az nieco wyschnie tropik po porannej rosie, zjawil sie kolejny facet z kumplem. Ten najwyrazniej nie byl mily. Gadal cos i zrozumialem tylko slowo "permit". Jaki permit? Na pobyt tu w lesie? Dobra! Wyciagnalem moj niezastapiony dokument z ASP. Facet w obdartej koszuli trzymal papier i niewiele z niego zrozumial. Wskazalem mu na stemple, bo w Indiach dokument bez stempla to zaden dokument. Ale koles najwyrazniej chcial mnie postraszyc i moze zarobic jakis bakszysz od naiwnego turysty: nie o to mu chodzilo. Wtedy przystapilem do ataku, rozkrecajac sie. Czesciowo na migi pokazywalem teren i mowilem o wyrebie lasu, ze jestem tu z kontrola i nieladnie oj nieladnie - pogrozilem palcem, ze wycinacie tu drzewa! Robie zdjecia, jade na policje zaraz i wracam tu z nimi. To projekt wladz i takich kontrolerow jak ja jest tu wielu w calym Karnataka. Spimy jedna noc i obserwujemy, kto wycina. I piszemy raporty, o takie - pokazalem swoj dziennik. Zrozumial chyba tylko slowa policja, na migi wycinanie drzew, raport i komisja, ale podzialalo, spuscil glowe, jakby byl winien i mowil cos po cichu do kolegi. W koncu obaj znikneli. Na wszelki wypadek jednak zrobilem kilka zdjec wycietych pni. Kiedy juz zwijalem namiot przyszlo dwoch chlopakow, obejrzeli mnie sobie po czym najzwyczajniej, w odleglosci kilku metrow nie spuszczajac ze mnie wzroku zaczeli sie...wyprozniac. Luzik!.
Dotarlem w koncu autobusem do Mysore. Miasto o szerokich ulicach, z jakims wielkim oddechem. Odwiedzilem wspanialy Palac Maharadzy z poczatku XX wieku, zbudowany w stylu indo-saracenskim. Niezwykle bogactwo.
W Mysore bardzo duzo jest meczetow. Ma ono muzulmanski charakter. Glowna ulica to same sklepy, glownie z  z jedwabiem. Duzo jest szkol wyzszych a wiec i mlodziezy. Jakos tu spokojniej i czysciej niz na przyklad w Varanasi. Czuje sie dawne dostojenstwo tego miasta. Zetknalem sie z marszem protestacyjnym tybetanskich studentow z Sera JeSecondary School z Bylakuppee. Dramatyczny przemarsz ulicami miasta z ostrym performance na przodzie: jedni przebrani za chinskich zolnierzy poniewierali i kopali, grozili atrapami broni mnichom zakutym w kajdany. Krzyki, flagi tybetanskie, transparenty, autentyczny bol i wzburzenie na twarzach tych mlodych mnichow i chwilowe zainteresowanie Hindusow, ktorzy przystawali by popatrzec. Policja eskortowala pochod. Zrobilem sporo zdjec.
 
Czas jechac dalej. Za kilka godzin mam nocny pociag do Hubli a stamtad dostane sie do ruin Hampi, stolicy dawnego krolestwa Vijayanagara.

piątek, 21 marca 2008

Starozytne Madurai. Sprawa Tybetu

Nie dojechalem do Pondichery; wysiadlem wczesniej, by przesiasc sie do pociagu jadacego do Madurai. Pozegnalem sie z Emilie, Virginie i Livio. Byc moze zobaczymy sie w Kerali, bo swiat jest maly. Madurai w stanie Tamil Nadu to bardzo stare miasto. Wzmianki o nim znajduje sie w greckich i rzymskich kronikach na kilkaset lat przed nasza era. Podobno w lesie znaleziona tajemnicza linge Sziwy i wladca krolestwa Pandya kazal wytrzebic drzewa, budujac swiatynie a wokol niej miasto. "Madurai" oznacza "slodkosc". Miasto nazwano dlatego, ze w poblizu lingi odkryto nektar.
Juz w drodze do Madurai spadl ulewny deszcz  i niebo tu wciaz zachmurzone. Pada niemal caly czas, co nie jest czym zwyczajnym o tej porze roku.
Przyjechalem tu dla niezwyklej swiatyni Meenakshi, o ktorej wiele slyszalem. Jej pelna nazwa to Meenakshi Sundareswarar Thirukkali; dwa imiona inkarnacji naczelnych bogow hinduizmu: Parwati i Sziwy. Cztery wielkie, wysokie bramy o piramidalnych ksztaltach, skierowane na cztery strony swiata prowadza do srodka. Niestety, byly w renowacji. Trzy zakryte suchymi palmowymi liscmi, tylko na jednej, wokol ktorej bambusowe rusztowania, mozna bylo dostrzec sylwetki kolorowych bostw. Ale wnetrze rozni sie charakterem: przypomina romanskie swiatynie zachodniej Europy. Ciemne halle wokol glownych cel, do ktorych wstep maja tylko Hinduisci. Kamienne kolumny na ktorych "doklejone " sa czesto smarowane czerwonym pigmentem, tluste figury bostw. Wszyscy oddaja im czesc; padaja na kolana, zapalaja lampki oliwne, dotykaja. Mnie oczarowalo obejscie, gdzie swiatlo wpadalo tylko z malych otworow w kamiennym dachu. Wspaniale maszkarony na kolumnach. Pelna tajemnica, mrok i kawal historii. Ile milionow ludzi przez cale wieki dotykalo tych kamieni? Posadzka kiedys pomalowana w kolorowe wzory, sufit pokryty wspanialymi mandalami. Nie chcialem stamtad wychodzic. Obserwowalem pary szukajace zakamarkow, gdzie moglyby pobyc same, biegajace dzieciaki strofowane przez rodzicow, nietoperze smigajace mi przed nosem i kota wystraszonego. W niektorych miejscach, przy celach zamknietych metalowymi zaluzjami  sciany posmarowane czerwonym pigmentem: znaki trisuli, trojzebu Sziwy. Jedne na drugich. Tu spotykal sie czas przeszly z terazniejszym. Synkretyzm. Przypominalo to naskalne rysunki, jakie widzialem w Ameryce Poludniowej i Australii.
Na zewnatrz koloryt Indii przygaszony zachmurzonym niebem i w jednej z ulic tlum mezczyzn i chlopcow rozebranych do polowy, smarujace wzajemnie swoje ciala pomaranczowa ciecza. Kiedy pigment wysechl, nabieral zlotozoltego koloru. To jak inicjacja. Na ramionach i klatce piersiowej czerwone linie, na plecach znak Sziwy - trisuli. Niektorzy mali chlopcy najwyrazniej pierwszy raz uczestniczyli w tym wydarzeniu i byli przejeci. Moja obecnosc spotkala sie z entuzjazmem i kazdy chcial byc uwieczniony w tej szczegolnej chwili. Zrobilem cala sesje zdjeciowa i ruszylem z tym pochodem zlozonym z ponad setki bosych mezczyzn w roznym wieku, niosacych banany w koszach z lisci na glowach poza miasto. Nie bardzo potrafiono wytlumaczyc mi, co to za swieto. Potem dowiem sie od sprzedawcy slodyczy w sklepiku naprzeciw mojego hotelu, ze to przygotowania do festiwalu, jaki ma miejsce nazajutrz a nazywanego Pankuni Uthiram.
Mezczyzni szli do swiatyni polozonej 25 kilometrow poza miastem. Szedlem kawalek z nimi, potem jechalem na przyczepce jednego z towarzyszacych pochodowi traktorow z dziecmi i kobietami. Przerwa na lyk zimnej wody.  W koncu, kiedy robilo sie pozno pozegnalem pochod i wrocilem do miasta autobusem.
Jakos tu inaczej niz na polnocy. Troche spokojniej. Mezczyzni na oglo chodza w lungach, co jak pamietam krytykowal Jung. W miescie odwiedzilem kosciol katolicki podczas mszy. Skromne wnetrze wypelnione ludzmi. Glos ksiedza mieszal sie ze spiewem muezina z pobliskiego bialo-zielonego meczetu. A w restauracji, gdzie zamowilem masala dose z kasety niski, hipnotyczny glos mezczyzny w kolko recytujacego108 imion boga. Synkretyzm.
Opuszczam dzis Madurai i jade do stanu Kerala. Zatrzymam sie w Cochin.

Wroce do sprawy Tybetu. W Indiach gazety pisza o tym codziennie na pierwszych stronach. W srodowym dzienniku czytalem slowa Dalajlamy, ktory w Dharamsali zwolal konferencje prasowa. Wyrazil sie jasno i powiedzial to, co mowil podczas zamieszek w Lhasie i sasiednich prowincjach w 1987 - 88 roku: jesli Tybetanczycy wybiora droge przemocy, zrezygnuje z przywodztwa. Chiny jednak obsesyjnie twierdza, ze to "Dalai klika" stoi za rozruchami. Nie sadze, by Dalailama klamal na konferencji. Oficjalnie rzad Chin jest gotow do rozmow z przywodca duchowym, ale stawiaja warunek, ze musi zaakceptowac, iz uznaje Tybet oraz Tajwan za integralna czesc chinskiego terytorium.
Marsze pokojowe mnichow w Lhasie przeobrazily sie w awantury, ktore jak sie obawiam nie przyniosa Tybetowi wolnosci. Kazdy znajacy choc troche temat chyba o tym wie. Moim zdaniem to celowo wywolane zamieszki w zwiazku z Olimpiada. Oczywiscie sympatyzuje z Tybetem, na ogol blizsi sa slabsi w takim konflikcie, ale procz strat, rannych, zabitych, wylanych lez, niczego to nie zmieni, tak jak nie zmienia listy i deklaracje poparcia. Wszyscy popieraja Tybet w walce o niepodleglosc, ale rzady krajow, ktore prowadza interesy z Chinami - a prowadza chyba wszyscy - nie popra oficjalnie mniejszosci narodowych domagajacych sie tam uznania swych praw. Nie tylko Tybetanczykom w Chinach zle sie dzieje. Caly zachod kraju zamieszkaly jest przez wiele mniejszosci, o ktorych malo sie mowi, a cierpia nie mniej niz Tybet. Na przyklad Ujgurzy, na przyklad Kazachowie. Najwieksza liczba skazanych na smierc w Chinach to wlasnie przedstawiciele mniejszosci.
Taki jest ten swiat, taki jest czlowiek, agresywny od poczatku swej dominacji na Ziemi. Zawsze ida parami dobro i zlo i nie zmienimy tego.
To, czym Tybet moze zwyciezyc to jak sadze nie sila, bo nierealne jest pokonanie Chin w taki sposob, ale wiara. Buddyzm. Dalajlama mowil o tym wielokrotnie. Wielu Lamow jezdzi po swiecie nauczajac a liczba buddystow rosnie w ogromnym tempie. To jest jak sadze najlepsza droga, nie palenie samochodow, niszczenie domow.
Zobaczylem zdjecia w internecie ze zniszczonej  Lhasy. Bylem tam przeciez w zeszlym miesiacu. Rozpoznawalem domy, ulice, miejsca.
Zabolalo.

Poznaliscie moje zdanie w tym temacie. Jesli jednak ktos z Was czuje, ze nalezy cos zrobic, bardzo prosze:

http://ratujtybet.org/DZIALAJ

poniedziałek, 17 marca 2008

Puri w stanie Orissa

Tak, Tybet przezywa trudne chwile. Pisza o tym gazety w Indiach na pierwszych stronach. Zaczelo sie od pokojowych manifestacji mnichow, teraz pala sie tam samochody, autobusy, motory, rozbijane sa okna. Z cala sympatia do Tybetu wywolanie rozruchow akurat teraz, przed Olimpiada w Pekinie nie jest oczywiscie przypadkowe. Wladze Chin postawione zostaly w trudnej sytuacji, bo jesli zbyt gwaltownie zareaguja, Olimpiada, oczko w glowie rzadu Panstwa Srodka moze byc zbojkotowana, tak jak Zachod bojkotowal Olimpiade w Moskwie w 1980 roku w odpowiedzi na polityke ZSRR na jej wojenne dzialania w Afganistanie.  To nie pierwsze i nie ostatnie takie rozruchy w Tybecie.

Ale wrocmy do Indii:

Czas plynie tu inaczej. Czas jest tu synkretyczny, jak pisal Octavio Paz szukajac analogii w dziedzinie kulinarnej. Zachod jest liniowy; tak jak potrawy, ktore pojawiaja sie na stole: zupa, drugie danie, kompotek :), deser. W Indiach wszystko spotyka sie na jednym talerzu. Hindus miesza potrawy podane na malych tackach, robi papke i je na ogol rekami. Taka tez jest kultura Indii, ktora wchlania wszystko, absorbuje. Odwiedzilem maly sklepik w jednej z waskich uliczek Varanasi, gdzie - ilekroc tam jestem - zaopatruje sie w plyty CD. Ale dopiero teraz zauwazylem pod sufitem w scianie kwadratowy otwor o boku okolo 40 cm. Tam mala lampka podswietlala pomalowana na pomaranczowo figurke Ganesi. Byla "wmontowana" w stara sciane budynku czy swiatyni, na ktorej powstaly nowe sciany i budynki. Nie zburzono niczego, po prostu zabudowano nowym. Zaden "walec", tak jak w Chinach, nie przetacza sie w Indiach burzac stare, budujac nowe. Naklada sie nowe na juz istniejace. Dlatego Varanasi tak fascynuje, kiedy zaglebic sie w male uliczki, wchodzac na placyki i bacznie obserwujac kazdy detal tego magicznego miasta.

Ale pora ruszac dalej. Dojechalem pociagiem do Puri w stanie Orissa nad Zatoka Bengalska. Moim glownym celem bylo jednak Konark, oddalone okolo 37 kilometrow na polnoc, gdzie znajduje sie XII wieczna Swiatynia Slonca. Odwiedzilem ja wczoraj. Tlumy turystow, niemal same Hinduskie rodziny. Wspaniala glowna swiatynia bogato rzezbiona, wrecz koronkowo. Figury bogow i erotyczne wyobrazenia kochankow. wokol tez rzezbione kola srednicy jakichs 4 metrow a na przodzie zniszczone figury koni. Swiatynia miala symbolizowac woz. Symboli ukrytych w detalach jest mnostwo i mozna sie dowiedziec wiecej od przewodnikow polujacych na turystow, wyciagajacych swoje legitymacje, co ma ich uwiarygodnic. Wracajac z Konark zatrzymalem sie na plazy. W Puri odradza sie kapiele, bo piaszczysty brzeg jest stromy, od razu glebia a w dodatku silne prady. Mozna tam spotkac niezwyklych facetow, przewaznie staruszkow o wychudzonych konczynach, ze smiesznymi slomianymi czapeczkami i nadmuchana detka auta. To ratownicy! maja oczy czerwone jakby byli niezle nacpani. Spytalem jednego, czy moge tu poplywac. Zaproponowal, ze bedzie mnie eskortowal, czyli plywal obok. Podziekowalem. Ale moze jeszcze sie skusze... .

4 kilometry od Konark znalazlem wioske rybacka, gdzie olbrzymi ruch, gdyz wlasnie powrocily lodzie pelne ryb. Kobiety kursowaly z pelnymi koszami do sprzedawcow. Kilkaset metrow dalej znalazlem ustronna plaze i wskoczylem do wody. Olbrzymie fale i wspaniala ulga dla ciala po upalach.

Dzis caly dzien spaceruje po Puri. Wiele tu swiatyn, przed ktorymi zawsze kolorowe figury siedzacych lwow z podniesiona lapa. Ich glowy przypominaja ludzkie; grozniego wasatego faceta z wytrzeszczonymi galami. Jego czlonek jest we wzwodzie i czesto przygniata figure slonia, co wyglada, jakby... kopulowali. Podobne wyobrazenie widzialem w Konark, ale tam slonie dodatkowo sciskaly trabami jakies ludzkie postaci.

Glowna swiatynia miasta jest XII wieczna Jagganath, do ktorej wstep maja tylko Hinduisci. Szeroka Grand Road laczy ta swiatynie z mniejsza - Gundicha Ghar, oddalona 3 kilometry. Ulica ta nie bez powodu jest tak szeroka: raz w roku, okolo czerwca i lipca w dniu festiwalu Rathyatra trzy drewniane figury bostw: Balbhadry, Jagganath oraz ich siostry - Subhadry sa wiezione na trzech wozach, adorowane przez pielgrzymow przybylych z calych Indii. Choc do swiatyni by je zobaczyc wejsc nie moge, widzialem wiele ich przedstawien. Sa niezwykle, niemal abstrakcyjne. Cechy charakterystyczne, glownie twarzy, doprowadzone do calkowitego uproszczenia. Okragle oczy i jakies ozdoby. Siostra jest mniejsza i zawsze w srodku. Spotyka sie je na fotografiach, sa malowane na domach, mozna kupic torby lub wisiorki z ich wyobrazeniami. Kojarza mi sie z jakimis postaciami z japonskiej mangghi. Ubiera sie je roznie, w zaleznosci od okazji i swieta.

Miasto nieco spokojniejsze niz Varanasi, choc przy swiatyni Jagganath wieksze zamieszanie. Czasem ulica maszeruja szybko skromne kondukty pogrzebowe, niosac cialo bliskiego zmarlego. W varanasi takze czesto mozna sie natknac na powtarzajacych zalobnikow, niosacych na bambusowych tyczkach zmarlego, ale jest on owiniety w calun, tu odkryta jest twarz i stopy.

Ostatni dzien w Puri spedze z poznanymi w pociagu podroznikami: dwiema dziewczynami z Francji, Wlochem i muzykiem uczacym gry i tanca flamenco, pochodzacego z Luzyc i znajacego polski. Mieszkamy w tym samym cichym hoteliku blisko plazy o wymownej nazwie "Love & Life", jadamy wspolnie wieczorem w restauracji, a dzis chcemy kupic rybe od rybakow, upiec ja na plazy i zjesc z ciapati przy szumie fal i piwku.

Procz Luzyczaninia - Metodego, wszyscy jedziemy nastepnego dnia na poludnie do Pondicherry.

czwartek, 13 marca 2008

Varanasi

Pozegnalem Nepal, przywitalem Indie. Po raz siodmy. Po drodze jeszcze zatrzymalem sie przy granicy w Siddhartanagar, ale to w Lumbini a nie tu, oddalonym 22 kilometry urodzil sie ksiaze, ktory doznal oswiecenia. Sporo tam swiatyn buddyjskich budowanych przez rozne stowarzyszenia azjatyckich a takze europejskich krajow. To spokojne miejsce, wsrod lak i drzew, gdzie od rana slychac dzwieki budowy. Powstaje sporo nowych, wielkich swiatyn. Kolejny dzien - dojazd do Gorakhpur, pierwszego wiekszego miasta Indii i pociagiem ruszylem do Varanasi. Wysiadlem jednak po 23.00 stacje wczesniej w Sarnath, gdzie Budda wyglosil swoje pierwsze kazanie. Nie chcialem byc w nocy w Varanasi i postanowilem rozbic namiot na polu w poblizu torow. Troche trwalo, nim znalazlem rowne miejsce, wolne od ludzkich odchodow. Bo Hindusi uwielbiaja wyprozniac sie, szczegolnie o swicie na wolnym powietrzu... . Podrozujac po Indiach pociagiem przykucniete sylwetki w poblizu torow to zwyczajny widok. rano zebral sie maly tlumek miejscowych zainteresowanych moja obecnoscia. Rano odwiedzilem wielka ceglana stupe i ruszylem do swietego Varanasi nad Ganga. Bo to Rzeka - Matka, a wiec Ganga nie Ganges.  

To miasto jest wyjatkowe. Kiedy juz uda sie wydostac z gwarnego, typowego dla calych wielkomiejskich Indii centrum pomiedzy dworcem kolejowym a Godowlia, wchodzi sie w labirynt waskich uliczek, gdzie czas plynie inaczej. Wszystko tu jest jakby zawieszone w przestrzeni. Zatrzymalem sie w tym samym hotelu Puja Guest House, gdzie nocuje ilekroc jestem w tym miescie. Z tarasu widok na rzeke, ktora o tej porze roku jest stosunkowo waska a drugi, wschodni brzeg piaszczysty niemal po horyzont. Miasto rozlozylo sie po zachodniej czesci rzeki. Dlaczego akurat to miejsce na calej dlugosci Gangi jest wyjatkowe? Bo rzeka zakreca tu i plynie z poludnia na polnoc, zblizajac sie wiec do Himalajow, gdzie przebywa Sziwa. Ludzie ciagna tu z pielgrzymkami, kazdy chce byc tu skremowany po smierci, bo to oznacza wyzwolenie sie z kregu reinkarnacji. Brzeg Gangi w Varanasi to dlugie na kilka kilometrow schody, ghaty, ktorych jest okolo setki. Najwazniejsze sa Dasaswamedh, ktora konczy szeroka, glowna ulice miasta o tej samej nazwie oraz ghaty, gdzie dzien i noc plona stosy. Niezwykly to widok. Ciala czesto wystaja z ognia. Stopy i glowa. Czasem widac, jak gotuje sie wszystko w niej, zanim calkiem strawi ja plomien. Gotuja sie oczy, wyplywa piana z ust. Czasem ogien powoduje, ze podnosi sie reka zgieta w lokciu. Kiedy nogi sie nie dopalaja, niedotykalni dlugimi tyczkami bambusowymi przerzucaja je w wieksze plomienie. Jak zwykle klody drewna. Czasem tez podnosza plonacy korpus, by lepiej go "usadowic" w ogniu. Wiatr czasem zawiewa od strony stosu i ludzie wokol pokrywaja sie popiolem, atomami kogos, kto jeszcze niedawno zyl. Wokol krowy, kozy, psy. Dopiero kiedy sa zbyt bezczelne, kiedy skubia kwiaty przy glowie zmarlego, jeszcze nie polozonego na stos, sa odganiane. Psy czasem leza w goracych zaglebieniach, gdzie niedawno plomienie trawily czyjes cialo, czasem szukaja niedopalonych resztek miesa... .

Ulice sa gwarne, Hindusi patrza niezwykle sugestywnie. Jakby patrzeli wglab, jesli ktos ich zainteresuje. Wypilem bangh lassi i narkotyk spowodowal rewelacje czasoprzestrzenne. Pstrykalem zdjecia i wydawalo mi sie, ze stalem sie niewidzialny. Zaczalen dociekac dlaczego i pomyslalem, ze byc moze wszyscy tu sa na permanentnym haju i w takim stanie przestaja mnie postrzegac jak "obcy element". Wiele godzin robilem zdjecia. Czarno - biale. Portrety, sytuacje wokol. Kiedy sie sciemnilo wrocilem nad rzeke.

  

Uliczki starego Varanasi niezmiennie powoduja, ze sie gubie. Ale lubie sie gubic. Zawsze znajduje jakies nowe miejsce. Tozaczarowane, starozytne miasto, gdzie wszystko naklada sie na siebie. Czasem wchodze na placyk, gdzie grupa mlodych ludzi uczy sie mantr na pamiec. Kiwaja sie i gestykuluja, pochyleni nad ksiegami. Moja obecnosc powoduje, ze jeden spoglada na mnie i gubi sie w tekscie. Nielatwo jest wrocic do rytmu.

Czasem w uliczce rozlozy sie krowa i trudno przejsc. Na ogol krowy i byki sa spokojne; przechadzaja sie dumnie po ulicach, ale widzialem walke dwoch wielkich czarnych bykow na srodku glownej ulicy. Przewracaly ryksze, rykszarzy, motory i rowery na poboczu. Policjanci bambusami probowali je rozdzielic, ale bez skutku. Ludzie uciekali,  kiedy jeden skapitulowal i pognal przed siebie. 

Varanasi to sen. Dobrze jest wstac wczesnie rano i pojsc na brzeg rzeki. Pierwsi pielgrzymi przybyli z prowincji zanurzaja sie w wodzie, kobiety uklepuja placki z bawolego lajna do wysuszenia, ktore potem sluza do opalania, ludzie piora rzeczy i rozkladaja je na schodach w sloncu. Spodnie, koszule, czesto kolorowe sari. Gdyby nie nagabujacy faceci, zerujacy na turystach i schorowanych wioslarzach, wolajacy "boat sir?", byloby na prawde magicznie. Cwaniakow jest sporo. Przy Dasaswamedh ghat chlopcy z usmiechem podchodza, wyciagajac reke na przywitanie, a potem zaraz biora sie za masaz dloni. Proponuja masaz calego ciala na jednej z wielu mat. Nie polecam. Polecam malego, zebatego masazyste o imieniu Ashok w Puja Guest House. Facet wydaje sie coraz mlodszy a znam go od 11 lat.  

O Indiach napisano juz tak wiele, ze nielatwo byc oryginalnym. Polecam rozdzialy poswiecone Subkontynentowi w ksiazce Junga "Podroz na Wschod" i "Podpatrywanie Indii" Octavio Paza. Piekne, madre ksiazki.

A tymczasem koncze wizyte w Varanasi i jutro wieczorem ruszam do Puri na wschodnim wybrzezu. Moge miec problem z dostaniem sie ryksza na dworzec, bo ruch w wielu czesciach miasta jest wstrzymany z powodu wizyty premiera Indii. Ulice pelne sa wojska i policji od 2 dni. Czuje sie napiecie.

czwartek, 6 marca 2008

Shivarathri

Slyszalem kilka opowiesci dotyczacych Festiwalu Shivarathri. Niektorzy mowia, ze to urodziny Siwy, ale inni zaprzeczaja, bo bog nie moze ani sie urodzic ani umrzec. Jest wieczny. Kiedy uczestniczylem w tym swiecie w Mount Abu w Indiach w 1997 roku slyszalem, ze tej nocy Siwa wypil trucizne, ratujac bogow oraz wszelkie zycie przed calkowita zaglada. Trzymal ja w gardle i aby nie usnal, ludzie cala noc spiewaja i graja, by zwracac jego uwage. Rano trucizna traci swa moc. Najbardziej bliska poprzedniej jest jedna z najwazniejszych legend mowiaca o tym, ze bogowie wspolnie z demonami wytwarzali Ocean Mleka ale podczas produkcji powstala tez trucizna, ktora Shiva polknal i dlatego jego gardlo zrobilo sie niebieskie.

Spedzilem w Pashupatinath dwa dni, wiele godzin obserwujac szalenstwo ludzi. Do tej najwazniejszej w Nepalu hinduistycznej swiatyni sciagaja na ten dzien tlumy z calego kraju oraz z Indii, by poklonic sie Siwie - bogowi pijakowi i narkomanowi. Najwieksza atrakcja sa sadhu, guru, jogini z dlugimi brodami, dredami, czesto nadzy i posmarowani popiolem. Ich czola zdobia wymyslne kolorowe wzory. Siedza przy tlacych sie ogniskach a nad nimi chmury dymu z marihuany i haszyszu. Bo w tym dniu policja jest bardzo liberalna i nie reaguje na palaca, tloczaca sie przy swietych ascetach mlodziez.

Nielatwo bylo dostac sie na teren swiatyni. Olbrzymie tlumy klebily sie juz wokol, na pobliskich ulicach. Jakos znalazlem boczne sciezki idac za grupka ludzi i udalo sie. Ominalem olbrzymie kolejki pomiedzy linami, gdzie porzadku pilnowala policja. Kiedy mnie zatrzymywano, mowiele: "ale przeciez skierowano mnie wlasnie tu mowiac, ze to wejscie dla turustow!" Zdezorientowani straznicy przytakiwali i przepuszczali mnie. Kiedy chodzilem pomiedzy malymi, kamiennymi kapliczkami po drugiej stronie mostu, co krok mijalem sadhu. Wszyscy mieli przed soba plakaty bostw, miejsce na pieniadze i woreczki z marihuana oraz haszysz, a takze przygotowane skrety. I wszyscy tym handlowali. Mozna tez bylo przykucnac i zapalic swiete cilum. Ale czesto widzialem kpine na twarzach mlodych mezczyzn, ktorych oczy byly coraz bardziej czerwone. Obserwowali sadhu jak performerow. Ci odgrywali swoje role. Najbardziej oblegani byli nadzy i wymyslnie "ubrani". Jeden z nich wysmarowany popiolem od czubka glowy po stopy, z pomalowana w czerwone i zolte wzory twarzy, za jedyny ubior mial lancuch na biodrach i metalowa oslone na penisa. Tlum obserwowal go z bliska, on obserwowal tlum. Od pstrykajacych mu zdjecia z komorki Nepalczykow nie zadal zaplaty, ale od razu zauwazal turystoiw z aparatami i pocieral w ich strone kciuk z palcem wskazujacym sugerujac, ze oczekuje na "bakshish". W innym miejscu na malym placyku, gdzie dym z ognisk i fajek gryzl oczy stary jogin wykonywal niezwykle figury, stajac na glowie, zakladajac sobie nogi za kark itd. Mogl miec kolo 80 lat, ale cialo niezwykle wygimnastykowane.

Co chwila od strony mostu slychac bylo okrzyki tlumu napierajacego od strony wejscia glownego. Policja nie dawala rady i czesto uzywala palek do zaprowadzenia spokoju. Dostalo sie tez pewnemu turyscie: policjant zdzielil go bambusowa palka w glowe. Tlum obserwujacy to z gory sie cieszyl. Zaczynalo byc groznie. Co chwila grupki podniecone alkoholem i narkotykami wykrzykiwaly"Jaya Shamboo!" i "Bam Vele!", wszystko to na czesc Shivy. Kiedy mlodziez szalala, na brzegu swietej rzeki Bagmati, ktora spietrzono na ta okolicznosc palono zwloki. Jedni w zalobie, inni w szalenstwie. Na schodach naprzeciw plomiennych ghat zrobiono scene, gdzie tancerki i tancerze wykonywali powolne ruchy wachlarzami i lampami oliwnymi w ksztalcie weza. Jakis pijany sadhu z kwiatami na glowie i koralami z nasionami rudraksha na szyi siedzial po drugiej stronie przed kamienna linga na brzegu, gdzie kobiety oddawaly poklon. Prowokowany przez ludzi, wyglupial sie, depczac symbol Siwy i podkladal stope, by kobiety go myly. Potem wszedl do wody i tlum zawyl z radosci. Sadhu stracil rownowage, zsunal sie i zniknal pod woda. Jego kwiaty z glowy odplynely a on z trudem wygramolil. Ludzie zawyli z radosci. Obok na platformie, gdzie pali sie zwloki tanczyla jakas kobieta. Wspaniale ruchy, z pewnoscia byla kiedys zawodowa tancerka. Po kilku "sztachach" swietego cilum moje nogi zrobily sie miekie. Bylo juz ciemno i wielu sadhu spalo przy dogasajacych ogniskach. Ale mlodziez wciaz biegala po calym terenie wydajac swiete okrzyki. Znalazlem sie z Ekarajem i jego kumplem, ktory przyniosl cos do palenia. Siedzielismy na wysokich schodach obserwujac ostatnie grupki ludzi czekajace w kolejce do glownej swiatyni, by otrzymac blogoslawienstwo i czerwona tika na czolo. Tam wstep mieli tylko hinduisci, ale widzialem z innej strony wielka mosiezna figure byka Nandi - wierzchowca Siwy przed wejsciem do srodka. Przed kazda swiatynia czy kapliczka poswiecona Siwie, gdzie czesto znajduje sie jego symbol - kamienna linga, wejscia strzeze Nandi. Ekaraj opowiedzial mi historie, jaka mowia o tym w Nepalu: Wyuzdany Siwa namowi byka Nandi do wspolzycia i kiedy juz go "wykorzystal", przyszla kolej na byka, ale Siwa powiedzial: "dobra, ale poczekaj na mnie chwile przed swiatynia". Dlatego Nandi wciaz siedzi przed wejscie wypatrujac swego kochanka. Ekaraj z czerwonymi oczami opowiedzial mi jeszcze inna zabawna i sprosna historie: psy zawsze stojace nizej w hierarchii niz ludzie zazdroscili im wladzy. Udaly sie do boga Brahmy skarzac sie na swoj los i proszac o pomoc. Dobroduszny Brahma powiedzial, ze podaruje im swieta mantre i jesli ja przeczytaja, stana sie tak silne i wazne jak ludzie. Ale mantra znajdowala sie za oceanem. Psy przeplyneply po mantre glebokie wody i nie za bardzo wiedzialy jak przeniesc mantre z powrotem. W pysku bylo niebezpiecznie, bo wracajac mogly ja zgubic w wodzie. Wlozyly ja wiec jednemu z nich do tylka. Plynac, tracily sily, niektore utonely, inne dotarly na brzeg daleko od swych kompanow. I w tym zamieszaniu zapomnialy, ktory z psow ma mantre. Dlatego do dzis kiedy psy sie spotkaja, wachaja swoje zady sprawdzajac, czy czasem jej tam nie ma.

Rozbawieni wracalismy po 2.00 w nocy z Pashupati do domu Ekaraja. Ulicami wracaly grupki odurzonych ludzi. Poslano mi w oddzielnym pokoju, ktory byl tez kuchnia.

Dzis mam zamiar jechac dalej do Indii. Opuszczam powoli Nepal ze smutkiem. Abstrahujac od moich uczuc, jestem pelen obaw o przyszlosc tego kraju. 10 kwietnia odbeda sie tu wybory. Kilka dni temu w audycji radiowej spotkali sie liderzy najwazniejszych sil w kraju oraz przedstawiciel Ruchu Praw Czlowieka. Przywodca maoistow - Prachanda zapowiedzial, ze przy kazdym stanowisku wyborczym wystawi 200 swoich ludzi. Demokrata - przedstawiciel skompromitowanej z powodu afer korupcyjnych partii Kongresu tez chce poslac tam po setce swoich zwolennikow. Niemal na pewno dojdzie do walk, bo maoisci za wszelka cene chca wladzy. Zapowiedzieli juz publicznie, ze jesli nie zwycieza, rozpetaja kolejna wojne. Ludzie ze strachu, na zlosc znienawidzonemu krolow oraz demokratom, nie maja duzego wyboru.

Czy Nepal splynie krwia?

niedziela, 2 marca 2008

Nepalska wioska

Z Kathmandu lezacego w dolinie wszystkie drogi pna sie po zboczach gor. Nie inaczej jest w drodze do Trisuli, miasta lezacego 70 km na polnoc od stolicy. Wyjechalismy tam rankiem z Ekarajem, by dalej, kilkanascie kilometrow do jego wioski przejsci trudna, kamienista sciezka. Wspaniale widoki z malowniczymi tarasowymi polami w dole. Piekna rzezba terenu, ale wspolczuje ludziom tu pracujacym. A z tego co widzialem pracuja glownie kobiety. Ten teren nalezy do dystryktu Nuwakot a wioska nazywa sie Gerkhu. Ale nie jest to wioska w naszym znaczeniu. Domy porozrzucane sa po wzgorzach w odleglosci wielu kilometrow. Czesto pomiedzy domami sa duze odleglosci. Wszystkie wioski w Nepalu maja 9 czesci a miejsce, gdzie mieszka rodzina Ekaraja to numer 2. Czasem mijalismy pojedyncze osoby, kobiety niosace pelne kosze na plecach, wsparte lina i kawalkiem plotna na czole, mezczyzn wracajacych z jakiejs fuchy, wszyscy z zainteresowaniem przystawali i obserwowali mnie. Na jednym ze wzgorz kilku chlopcow zrobilo sobie przerwe grajac na kamieniu z wyryta plansza w cos przypominajacego nasze warcaby. Szli kilkadziesiat kilometrow z wielkimi koszami oferujac metalowe naczynia po wioskach. Jeszcze rok temu krazacy po wioskach Maoisci karali srogo za jakikolwiek hazard. Glownie za gre w karty. Niewazne: mlodzi czy starzy, ludzie nawet przy wlasnych domach oddajacy sie hazardowi musieli... zjesc karty i trzymajac sie za uszy wykonac kilkadziesiat lub kilkaset przysiadow. Czesto tez Maoisci przeszukiwali ich kieszenie, zabierajac cale pieniadze.  Podobnie karali za pijanstwo a osoby, ktore sie stawialy byly bite a nawet zabijane! Teraz juz nie kraza po wsiach, zeszli do miast i agituja przed wyborami majacymi tu odbyc sie 10 kwietnia. To silna frakcja w rzadzie i obawiam sie, ze maja duze szanse. Ludzie sie ich boja. Hazard w wioskach zamieszkalych przez kasty Braminow i Chetrich byly zadkoscia, alkohol - niemozliwy. Gry w karty, piwo i wodka to raczej domena pochodzacych z Tybetu Tamangow, ktorzy osiedlaja sie zawsze w poblizu przypominajacych uroda Hindusow najwyzszych kast, ktore wymienilem. Sa jeszcze Szerpowie, ale oni zyja wysoko i w pewnej odleglosci od reszty.

Kilkanascie kilometrow skrotem szlismy ponad 3 godziny. Droge dla pojazdow do wioski zrobiono rok temu a autobus jezdzi tu czasami od 2 miesiecy. Droga fatalna.

Ceremonia powitania matki - dotkniecie glowa jej stop. Cztery chaty na jednym poziomie. Obok domu matki mieszka dwoch braci Ekaraja z rodzinami. Przecietna rodzina nepalska liczy 6, 7 dzieci. Poznalem kobiete z wioski ktora urodzila trzynascioro, ale kilkoro zmarlo w dziecinstwie. Od kilku miesiecy matka Ekaraja ma czarno bialy telkewizor, ktory przywiozl jej syn z Kathmandu, a raczej wniosl na wlasnych plecach z Trisuli, ale obraz fatalny. Albo nastawia sie antene na kanal nepalski (Kollywood to nepalski Hollywood), albo hinduski (o Bollywood wszyscy slyszeli). Kiedy leci film, dzieciaki z okolicy przybiegaja do chaty i siedza na ziemi ogladajac stekajacych, tlukacych sie facetow a potem odtwarzaja na sianie sceny walk. Oczywiscie od przyjazdu biegala za mna gromadka kilkunastorga dzieci. Bose, obdarte, rozesmiane, szczesliwe. Kupilem sobie ich przyjazn nie tylko pstrykajac zdjecia, ale tez robiac im rakiety do poingponga z kawalka deski i galezi.

Chodzilem po okolicy z Ekarajem, odwiedzajac jego znajomych. A znal tu wszystkich procz dziewczyn, ktore poslubili miejscowi chlopcy. Bo w Nepalu panna mloda zawsze przychodzi do domu meza, nigdy odwrotnie. Ekaraj opowiadal mi mnostwo historii o wiosce i obyczajach nepalskich. Facet ma dar opowiadania. Kiedy weszlismy na wzgorze, pokazal drzewo w dole wsrod tarasowych pol. To swiete drzewo pipal czczone zarowno w Indiach jak i Nepalu jako wcielenie boga Wisznu. Kobiety majace miesiaczke nie moga sie do niego zblizac. Ojciec Ekaraja opowiadal mu historie z czasow jego babki: pewna kobieta zaniedbala zakaz i zblizyla sie do drzewa majac okres. W tej samej chwili wokol pojawilo sie mnostwo wezy, otworzyla sie ziemia, pochlaniajac ludzi pracujacych wokol oraz zwierzeta. Po chwili ziemia sie zamknela. Ekaraj, wyksztalcony i mieszkajacy w miescie swiecie w to wierzyl. Opowiedzial mi, ze kiedy byl dzieckiem i pracowal na polu z ojcem i bracmi, takze pojawilo sie wiele wezy i tylko na ich tarasowym poletku. Byly to pierwsze zbiory przed ktorymi nalezy oddac zarliwy poklon w kapliczce, ktory wykonuje glowa rodziny. Ojciec jednak byl w zalobie po bliskim zmarlym i nie mogl sie modlic. Poslal syna. Kiedy pojawily sie weze, stwierdzil, ze syn nie dosc zarliwie sie modlil, wiec poslal drugiego syna, z takim samym skutkiem. Zawolal na swojego brata pracujacego nieco nizej. Ten przeprosil za "glupich" bratankow, ze nie dosc przykladaja sie do modlitwy i wtedy weze zniknely.

Z menstruacja jest jeszcze wiele przesadow w tradycyjnym Nepalu. Na przyklad maz nie moze dotknac swej zony, gdy ona ma okres. Jesli jej dotknie, chocby niechcacy, natychmiast musi wziac kapiel. Nie wolno jej wchodzic w tym czasie do kuchni i posilki przygotowuje maz.

Kiedy dotarlismy do wioski, nie spodziewano sie nas tego dnia. Ekaraj uprzedzil poprzez kuzynow, ze sie tam wybiera ale bez podania szczegolowej daty. Przygotowano dla mnie "pokoj": oddzielony plachtami folii naroznik, gdzie znajdowalo sie lozko. A lozko w nepalskiej wiosce to drewniane dechy i slomiana mata. Twarde... .

Dom niezwykle ubogi, z kamieni i gliny. Sciany i podloga pomalowane czerwona ochra naturalnego pochodzenia, male okno z pionowymi deszczolkami wpuszczajace niewiele swiatla. Kuchnia to male palenisko w rogu i tyle. Nad kuchnia pokoj z oltarzem. Plakaty bostw pomazane zoltym i czerwonym pigmentem.

Codziennie posilki przygotowywala bratowa Ekaraja - kobieta, ktorej maz zmarl przed laty zostawiajacja z dwoma synami. Jej status nie byl zbyt wysoki i byla tu prawie jak sluzaca. Codziennie trzy razy posilek, prawie zawsze taki sam - dalbat: ryz z zupa zwana dal, troche warzyw, ziemniakow. Wszystko zlewa sie razem i robi papke - dlonia. I je sie tez dlonia, siedzac na ziemi na slomianej macie. Ja jednak poprosilem o lyzke. Obawialem sie braku higieny i wszedobylskich much a moj zoladek po jedzeniu w restauracjach Kathmandu byl w oplakanym stanie. Jednak to swieze pozywienie z wlasnego poletka, codziennie pite mleko prosto od bawolicy i kefir robiony prymitywnymi metodami, woda pita wprost ze strumienia okazaly sie zdrowsze niz miastowe jedzenie, czesto trzymane w lodowkach, a przeciez w Kathmandu na 8 godzin wciaz wylacza sie prad! Czasem zamiast dalbat kobieta podawala nam ziemniaki z roti a raz kurani: wygladalo to jak tunczyk z puszki, smakowalo jak soja a okazalo sie wielokrotnie smazonym mlekiem, w ktorym odparowala cala woda. Kiedy tylko przyjechalem matka Ekaraja poinstruowala bratowa, ze nalezy mnie goscic szczegolnie, bo w ksiegach napisane jest, ze z gosciem przybywajacym pierwszy raz przychodzi tez bog Kryszna.

Gdybym byl Nepalczykiem, zajmowal sie krawiectwem  szewstwem lub wyrobem naczyn, nie wpuszczonoby mnie do domu. To zawod nizszej kasty wajsiow. Na wsi tylko oni zajmuja sie rzemioslem. Rodzina Ekaraja co pewien czas wzywala krawca, by reperowal ubrania. Siedzial przed chata i pracowal. Mozna bylo podac mu pozywienie, ale nie mleko ani kefir. Ekaraj smial sie mowiac, ze jego rodzina nadal uwaza, iz gdyby krawcowi dano mleka, bawolica wskoczylaby na drzewo!

W nepalskiej wiosce podoba mi sie harmonia ludzi i zwierzat. Psow tu niewiele a wszedzie po podworzach spaceruja kozy. Ludzie pracuja ciezko, ale mijajac sie z kims dzwigajacym na plecach ciezary nie widzialem oznak zmeczenia czy jakiejkolwiek pretensji. Ludzie wydaja sie tu pogodzeni z losem, ze swym miejscem na ziemi. Zazdroszcze tego poczucia... .

Siadywalem popoludniami na skarpie wzgorza obserwujac kolorowe poletka wygladajace jak abstrakcyjny witraz i sluchalem dobiegajacych zewszad z dolu odglosow ludzkich rozmow i ptakow. Czasem mozna bylo dostrzec czerwony punkt: to kobiety ubierajace sie tu zazwyczaj w tych barwach.

Poznalem sasiada - wesolego faceta, ktory co 1,5 roku plodzil dziecko. Zalezalo mu na synu. Pierwsze 4 to corki, w koncu byl syn a po nim mial byc kolejny ale sie nie udalo... . Jego corki - wszystkie takie same - przychodzily sie bawic na "nasze" podworko. Byly najbardziej rozbrykane. Ekaraj smial sie do lez opowiadajac o nim. W Nepalu raczej nie ksztalci sie dziewczyn bo sie nie oplaca. I tak odejda do domu meza. Rzad chcac zachecic rodzicow, wydawal za kazda ksztalcona corke 2 litry oleju rzepakowego co miesiac. Ojciec corek wyweszyl interes i poslal je do szkoly. Pojawil sie nowy przepis: tylko za 2 corki wydaje sie olej, wiec zmyslny tato wysylal dwie kolejne do innej szkoly. A najblizsza oddalona jest godzine "spacerku" gorskimi sciezkami. Smialismy sie, ze powinien otworzyc olejowy biznes.

Wioska sie zmienia, choc w porownaniu z Europa to ciagle glebokie sredniowiecze. Wciaz uzywa sie tu prymitywnych narzedzi. Nie ma zadnych maszyn. Pola czesto znacznie sa oddalone od domow. Na drodze biegnacej ponad domem matki Ekaraja w ciagu tych kilku dni widzialem tylko raz autobus i ta sama ciezarowke wozaca kamienie.

Ekaraj, teraz 27 letni, jako dziecko biegal do szkoly boso i w samej koszulinie. Teraz dzieci chodza w mundurkach.

Wrocilem do Kathmandu z poczuciem, ze zostawiam w gorach nowych przyjaciol. Dzieci biegly za autobusem, ktorym odjezdzalismy, machajac na pozegnanie. Matka Ekaraja powiedziala, ze to teraz takze moj dom i moge zawsze, w kazdej chwili tu przyjezdzac.

Thamel po tych 3 dniach spedzonych na wsi wydal mi sie beznadziejny i meczacy. Najchetniej wrocilbym na wies. Wytrzymac kilka dni do Shivarathri i dalej do Indii!

 

PŁYNNA TOŻSAMOŚĆ - mój blog o ginących kulturach

Zapraszam na założony niedawno blog, poświęcony ginącym kulturom i cywilizacjom, przede wszystkim Papui, na którą planuję powrót latem 2012 ...