poniedziałek, 18 lutego 2008

Przeprawa przez Himalaje

Wczesnym rankiem wyruszylismy jeepem z Lhasy na zachod: Audrey i Daniel z Montrealu, Jonathan z Vancouver, Maureen ze Stanow i ja. Kierowca byl spokojny Tybetanczyk o imieniu Tirin. Slonce gdzies z tylu zaczelo w koncu ukazywac czarne kontury gor, ktore powoli nabieraly brazowych barw i uwidocznila sie ich struktura. Prosta droga sie skonczyla i zaczelismy sie piac w gore serpentynami. Czasem mijalismy tybetanskie osiedla, nad ktorymi snuly sie dymy z ofiarnych piecy. Narozniki domow ozdobione witkami z flagami modlitewnymi. Pierwsza przelecz Kamba - la na wysokosci 4794 metrow i silny wiatr utrudniajacy oddychanie. Widok na zamarzniete jezioro Yamdrok - tso, mnostwo lopoczacych kolorowych flag z mantrami i staruszek z czarnym jakiem, na ktorym za kilka juanow mozna bylo zrobic sobie zdjecie. Pojawili sie tez chlopcy z wielkimi mastifami tybetanskimi o gestej siersci, ktore przypominaly misie. (Nie bede sie rozpisywal o tych imponujacych psach; kto chce, moze wejsc na strone im poswiecona: http://www.bagmati.pl/orasie.html)

Zjazd w dol i dalsza podroz wsrod przepieknych groznych pejzazy. Zatrzymalismy sie w Gyantso by cos zjesc i odwiedzic Pelkor Chode Monastery. Na placu kompleksu piekna kolorowa stupa, skrzypiace mosiezne mlynki modlitewne przy murze i niewielu pielgrzymow. Rozpierzchlismy sie po calym terenie. Wchodzilem do pomieszczen z figurami buddow i bodhisattwow. Swiatynie w Tybecie sa tajemnicze. Niewiele tam swiatla, co stwarza niezwykla skupiona atmosfere. Figury ukryte sa w polmroku, jedynie najwazniejsze miejsce jest nieco lepiej oswietlone. Dominuje czerwien. Dalsza droga i po 15.00 dotarlismy w koncu do drugiego co do wielkosci miasta w Tybecie - Xigaze. Kiedy bylem tu w 2002 roku, samochod wciaz sie psul i w Xigaze bylismy wieczorem; zbyt pozno by odwiedzic Tashilhunpo Monastery lezacy u podnoza gory. Wtedy musialem zadowolic sie widokiem z gory, znad tego kompleksu swiatynnego na miasto. Xigaze w wiekszym stopniu niz Lhasa zachowalo swoj tybetanski charakter. Niewielu tu Chinczykow na ulicach. Nie tracac czasu odwiedzilismy kompleks swiatynny a dopiero potem znalezlismy hotel. Tashilhunpo to zbudowana w 1447 roku przez I Dalajlame swiatynia bedaca siedziba Sekty Zoltych Czapek. Mialem szczescie zobaczyc mnichow z tym nakryciem glowy, kiedy na jednym z placow zbierali sie na popoludniowe modly. Wielu chlopcow w czerwonych szatach nie zachowywalo sie zbyt poboznie, mimo obecnosci starych mnichow. Dokazywali, popychali sie i zartowali w najlepsze. Buddyzm jest zdrowy. Mnisi na ogol nie mieli nic przeciwko, gdy pytalem, czy moge fotografowac. Wspaniale sie komponpowali na tle bialych murow.

Po zakwaterowaniu sie w hotelu poszlismy cos zjesc. Ja zaraz potem popedzilem jeszcze obejrzec miasto, korzystajac z ostatnich promieni swiatla. Stary bazar, ktory zapamietalem sprzed ponad 5 lat, bo sprzedawano tam wysuszone, wypatroszone, juz bez glowy i nog ciala owiec. Teraz takze. Ludzie nie zwracali na mnie wiekszej uwagi zajeci swoimi sprawami. Dzien w Tybecie o tej porze szybko sie zaczyna i szybko konczy. Wrocilem do hotelu juz w ciemnosciach.

Rano, jeszcze przed wyjazdem chcialem pobyc w tym miescie. Minalem domy i wspialem sie ponad swiatynie. Otaczala ja sciezka wsrod skal - szlak pielgrzymkowy z mlynkami modlitewnymi i flagami. Cale grupy Tybetanczykow mamroczac mantry szly w jedna strone, czasem przystajac ze swietym okrzykiem, rzucajac w powietrze dary bostwom. Moja tam wizyta spotykala sie z usmiechami i pozdrowieniami. O 11.00 dalsza droga w kierunku Nepalu. Od poczatku Maureen zalezalo na dojechaniu do EBC, Everest Base Camp. Pozwolenie na wjazd na teren Mt Qomolangma National Natural Protection Areas kosztowalo 180 juanow od osoby i dodatkowo 400 juanow za wjazd samochodu. W restauracji w Shegan ustalilismy, ze pojedziemy tam wszyscy. Najdluzej ociagal sie Jonathan. Tirin zalatwil odpowiednie pozwolenia i pojechalismy dalej. Kolejne przelecze tego dnia: Tropu - la na wysokosci 4950 metrow oraz Gyatso - la - 5220. Juz poprzedniego dnia odczuwalem skutki choroby wysokosciowej - silny bol glowy. Niewiele pomagaly leki kupione w Lhasie. W wyzszych partiach kompletnie zamarzniete jeziora, nieco nizej woda juz plynela wsrod lodow. Czasem mijal nas ktos na motorze, jezdziec na koniu lub jakas rodzina na traktorze z lopocacymi flagami skulona na metalowej przyczepce. Przejechalismy punkt kontrolny i w koncu dotarlismy do wioski Tashizong. Od pewnego czasu bardzo silne wiatry pedzily tumany kurzu po plaskowyzu. Nieraz droga stawala sie kompletnie niewidoczna.  We wiosce nie bylo inaczej. Kurz zasypywal oczy. Gdy tylko zatrzymalismy sie przy Baber Restaurant otoczyly nas dzieciaki w lachmanach i obserwowaly rozladowywanie samochodu. Wnetrze restauracji to typowy tybetanski dom pelen ozdob, zdjec, plakatow Potala Palace i ostatniego Panczenlamy. Na srodku piec i dwa czajniki. Trzy ozdobne kolorowe stoly i lawy. Zakwaterowano nas na pietrze. Bardzo spartanskie warunki: w pokoju pod sciana lozka i sterta grubych kolder oraz poduszki. Mala zarowka wiszaca z sufitu obciagnietego plotnem, zaslaniajacym belki. Wialo przez nieszczelne okno. Kable biegly na zewnatrz i wraz z innymi laczyly sie na belce stropowej, lecac gdzies w dol. Tam, znajdowal sie glowny wylacznik. Na szczescie mielismy latarki. Wody biezacej nie bylo. Chcac sie umyc nalezalo nalac z duzego baniaka stojacego w restauracji. Byly tez termosy z goraco woda. Toaleta - jedno pomieszczenie z trzema dziurami 40 x 15 cm w betonowej nierownej podlodze. Smrod trudny do wytrzymania. Podziwialem nasze dziewczyny, ktore ani razu nie narzekaly na warunki. Obszedlem jeszcze wioske. Probowalem naprawic dzieciakom zerwany lancuch przy rowerze. malej dziewczynce z braciszkiem za pozowanie dalem czekolade. Pobiegla z radoscia do domu. Wiele osob bardzo przyjaznie nastwiona; gdy widzieli ze robie zdjecia lub filmuje podchodzili by obejrzec efekt i smiali sie widzac siebie lub znajomych na wyswietlaczu. Wydawali sie szczesliwi i niewinni.

Kolejna noc w drodze i znow - tak jak w Xigaze - obudzilem sie okolo 4.00 rano, nie mogac juz usnac. Powodem moglo byc rozrzedzone powietrze. Poprawienie grubych warstw kolder powodowalo ciezka zadyszke, jakbym w normalnych warunkach przebiegl 500 metrow.

Rano ruszylismy w strone EBC. Nie konczace sie serpentyny, potem fatalna droga i dojechalismy pod Rongphu Monastery ze wspanialym widokiem na Everest. W poblizu wielki brzydki budynek policji. Tirin powiedzial, ze dalej nie mozemy jechac. Rzeczywiscie, droga byla oblodzona. Tybetanski policjant w grubym plaszczu  i ciemnych okularach sprawdzil nasze paszporty i powiedzial, ze mozemy pobyc tu 20 minut. Wystarczylo, bo wial zimny, potworny wicher. Droga to byla wycieczka i niestety nie dotarlismy do EBC. W drodze powrotnej na kolejnej przeleczy wspanialy widok na lancuch gorski. Biale osmiotysieczniki: Makalu, Lhotse, Qomolangma, czyli Everest, Cho Oyu i XiaXiaBangMa. Ponizej brazowe szczyty. Cala mistyka gor. Niezbyt kreca mnie wspinaczki, preferuje raczej wloczege wsrod natury i po ulicach miast, gdzie czesto za rogiem spotyka sie cos niezwyklego, spotyka ludzi, ale ten widok zapieral dech w piersiach.

Coraz blizej Nepalu. Ostatnie kilometry do granicznego Zhongmu to ciagle serpentyny w dol fatalna droga. Przyroda zaczela sie zmieniac. Przez kilka dni widzielismy jednynie suche kepy traw, teraz pojawily sie krzewy, w koncu drzewa. Suche tybetanskie powietrze powodujace pekanie warg ustapilo wilgoci. Niebo zachmurzone i z kazdym zakretem cieplej. Ostatnia noc w Tybecie w hotelu Gang Jian, wspolny obiad zakrapiany piwem i brandy kupiona naprzeciw w malym sklepiku i wspaniala atmosfera. Te trzy dni podrozy bardzo nas przyblizyly. Szczegolnie dobry kontakt zlapalem z Danielem i Audrey. Maureen nieco zamknieta, Jonathan - najmlodszy w grupie 21 latek wciaz przeliczajacy pieniadze i oszczedzajacy kazdego juana, az bylo nam glupio, gdy klocil sie o pieniadze na kazdym kroku. Targowanie sie w Azji jest czyms zwyczajnym; to czesc tej kultury, ale w jego sposobie rozmowy z ludzmi bylo cos z pretensji, szantazu. Na ogol odchodzilismy na bok, gdy zaczynal walczyc o kazdy grosz.

Odprawa paszportowa: dluga kolejka do granicy przy chinskim stanowisku, kilka kilometrow minibusem do nepalskiej strefy, uscisk dloni z zolnierzem w szaroniebieskim moro, wiza 2-miesieczna za 30 dolarow i Namaste Nepal!

Do Kathmandu z granicy w Kodari jedzie sie okolo 3, 4 godzin. My przebylismy ten dystans w ponad 7! Autobus przeladowany tobolami zatrzymywal sie w kazdej osadzie a droga czesto byla fatalna. Przejezdzajac przez Bhaktapur utknelismy na dlugo w korku wsrod starych uliczek miasta. Smrod spalin i swidrujacy uszy dzwiek klaksonow. Do Kathmandu dojechalismy po 19.00. To moja 5 wizyta w tym miescie, ostatnio w 2003 roku. Zdawalo mi sie, ze teraz jest tu o wiele wiecej samochodow i ludzi i chalasow. Ale Kathmandu ma wspaniale tajemnice, do ktorych lubie wracac.

7 komentarzy:

  1. Czytam, podziwiam i tak naprawdę nie wiem co powiedzieć, poza dziękuję za wspaniałą wyprawę. Może nigdy tam nie dotrę w swoim życiu, ale przy Tobie jakby jestem.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dla takich chwil...słów mało, by wyrazić zachwyt. Wiatr i szczyty gór, spękane usta i pies...droga, tak piękna w swojej surowości.Bądź pozdrowiony przez dobro.

    OdpowiedzUsuń
  3. ~ósmy cud świata19 lutego 2008 11:50

    Jestem oczarowana tym, co ujrzałam oczami Twymi. Wystarczyło przeczytać, zamknąć oczy i .... już na górskiej przełęczy mroźny wiatr smaga twarz. A widoki ... ach.Za to wszystko i ja dziękuję, a żeby do rymu było,w policzek całuję. Hej!

    OdpowiedzUsuń
  4. ~aggna.blog.onet.pl20 lutego 2008 02:16

    Och a ja w przeciwienstwie jestem fanka wspinaczek i gor ;-)Czekam na ciag dalszy z Nepalu - bo jeszcze tam nie bylam a mam w planach pojechac tam w kwietniu ;-). Wciagam sie coraz bardziej w Twoja opowiesc ;-) Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  5. Czyżby ogłoszono konkurs na najpiękniejszy komentarz do bloga? ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. W konkursie pewnie nie mam szans, mimo to życzę Ci, Sławku, abyś na trasie swej wędrówki spotkał jeszcze wielu szczęśliwych ludzi o czystych sercach, podobnych do mieszkańców owej tybetańskiej wioski.

    OdpowiedzUsuń
  7. Zastanawiam się jak po takiej wyprawie/myślę o całości/ potoczy się dalej Twe życie.Czy będziesz umiał w szarości miejskiej tu tkwić?Przelejesz na sztukę zapewne wiele,ale czy to zaspokoi duszę Twą?Dusza podróżnika i odkrywcy człowieka.Magia życia i związanych z nim miejsc.Wciąż ocierasz się o Niebiosa,wzlatujesz odrobinę ponad bruk.Tak idź,zawsze.Reszta to pył.

    OdpowiedzUsuń

PŁYNNA TOŻSAMOŚĆ - mój blog o ginących kulturach

Zapraszam na założony niedawno blog, poświęcony ginącym kulturom i cywilizacjom, przede wszystkim Papui, na którą planuję powrót latem 2012 ...