sobota, 11 sierpnia 2007

Plantacje kawy w Brazylii? Nie takie proste...

Oj nameczylem sie, by w koncu dotrzec do plantacji kawy. A w dodatku okazalo sie, ze krzewy sa juz... ogolocone z owocow!

Ale po kolei: Z Campo Grande dojechalem do miasta Presidente Epitacio (w tej okolicy co drugie miasto to jakis "Presidente"...) i poprosilem kierowce, by wysadzil mnie poza nim, bo zmrok juz nadszedl a mialem ochote na nocleg gdzies na dziko. Przejechalismy baaardzo szeroka rzeke Parana (musiala miec co najmniej 3 km szerokosci!) i za miastem wysiadlem na jakims pustkowiu. Ruszylem pieszo kawalek, minalem mala cegielnie, skrecilem w bok, potem z drogi na sciezke i znalazlem sie wsrod wysokich  trzcin. Znalazlem tam idealna polanke na rozbicie namiotu. Szedlem tam, jakbym dokladnie wiedzial, gdzie. Intuicja! Spalo sie wspaniale, tylko z dala dobiegajace dzwieki przejezdzajacych aut i szum suchych trzcin. Cos tez przechodzilo blisko namiotu w nocy. Szlo wolno jak czlowiek, lamiac suche trawy. Wyjalem noz i czekalem. Nie byl to chyba czlowiek. Moze sarna, lub jakis wielki jaszczur? Rano probowalem stopa. No chance. W koncu zatrzymal sie autobus i dojechalem do innego wiekszego miasta - Presidente Prudente. Tam znow wysiadlem na peryferiach i naiwnie wierzylem, ze pojade dalej autostopem. Przy drodze rozmawialem chwile z rowerzysta w bardzo podeszlym wieku. Jako dziecko przybyl do Brazylii z Wloch. Plul kiedy mowil, wiec obracalem sie tak, by wiatr wial mi w plecy. Poza tym byl bardzo mily. Spytalem o plantacje. Owszem sa, ale w okolicach miasta Londrina. Dojechanie tam bylo istnym koszmarem. Jezdzilem autobusami z miasta do miasta, bo wciaz ktos inaczej mi tlumaczyl kierunek. Szlag mnie trafial. Stracilem kilka godzin. A moze nie stracilem: w malym miasteczku czekajac na "ten" autobus, wypilem piwo za reala oraz glaskalem i smeralem za uchem czarno-bialego kundelka o smutnych oczach. Byc moze to wszystko bylo po to, by drogi smutnego psiaka i moje sie skrzyzowaly?...

Po kreceniu sie w kolko wrocilem wieczorem do Presidente Prudente i stamtad ostatnim autobusem dojechalem w koncu do Londriny. Znalazlem fajny hotel w poblizu a rano ruszylem za miasto szukac plantacji. Kilka podmiejskich autobusow: kiedy zaplaci sie za wstep do jednego, konczy kurs na malym, ogrodzonym terminalu, z ktorego mozna sie za darmo przesiasc do kolejnego autobusu. Podobny system jak w metrze. Dotarlem wreszcie do pol z krzewami kawowymi. Niewiele na nich jednak owocow. Zrobilem duzo zdjec dla sponsora i spedzilem tam kilka dobrych godzin. Cisza i wspaniale pejzaze.  

Wieczor spedzam w miescie w oczekiwaniu na autobus nocny, ktory zawiezie mnie juz w naroznik trzech panstw: Brazylii, Argentyny i Paragwaju. Znajduja sie tam olbrzymie, wspaniale wodospady Iguasu. Potem odwiedze Paragwaj i jesli czas mi pozwoli, przez Argentyne dojade jeszcze do malenkiego Urugwaju.

Wielu tu obywateli o wyraznie chinskiej urodzie. Szczegolnie sporo ich w sklepach i supermarketach wieczorem. Hm...

Noga sie goi. Nie wiem, czy przy antybiotykach mozna pic piwo, ale tak tu cieplo i nie moge sie opanowac, kiedy widze reklamy tego zlocistego napoju... .

2 komentarze:

  1. Jestem pewna że sponsor za te zdjęcia postawi Ci duże i najlepsze piwo.Najlepsza wiadomość to ta, że noga się goi.Czekamy więc na te wodospady i życzymy powodzenia.

    OdpowiedzUsuń
  2. ~ósmy cud świata13 sierpnia 2007 10:21

    Żadna istota nie staje na naszej drodze bez przyczyny. Zwłaszcza kiedy ma smutne oczy ...

    OdpowiedzUsuń

PŁYNNA TOŻSAMOŚĆ - mój blog o ginących kulturach

Zapraszam na założony niedawno blog, poświęcony ginącym kulturom i cywilizacjom, przede wszystkim Papui, na którą planuję powrót latem 2012 ...