czwartek, 17 stycznia 2008

Hanoi - ostatni wietnamski przystanek

Od kilku dni jestem w Hanoi - stolicy Socjalistycznego Wietnamu. Ale z tym socjalizmem cos nie tak. Pelno oczywiscie bilboardow i plakatow propagandowych ukazujacych usmiechniety lud pracujacy miast i wsi, ale to szczescie jest pozorne. Jeszcze w Hoi An skumplowalem sie z Thi Thanh - dziewczyna pracujaca w moim hotelu. Zaprosila mnie do swego domu. Poznalem jej rodzine: 3 mlodsze siostry, starszego brata i ojca. Spokojni, jakby zgaszeni ludzie. Ona byla inna, bardziej wyluzowana. Od 5 lat pracowala juz w hotelu, tyrajac po 12 godzin dziennie bez jednego wolnego dnia. Wiecie za ile? Za 1 dolara na dzien! Wracala z pracy glodna. Jej brat - zdolny snycerz probowal sprzedawac swoje rzezbione w drewnie ramy. Na prawde azurowe cacka. Ale w Hoi An mial duza konkurencje w postaci roznorakich pamiatek wytwarzanych dla licznie tam przybywajacych turystow. Ojciec lowil ryby. Jesli mial szczescie i cos zlapal, matka szla z corkami na bazar by je sprzedac. I kolejna konkurencja, bo tam chyba kazda rodzina lowi. Jesli cos sprzedali, mieli co jesc. Dziewczyna poznala angielski uczac sie ze slownika i rozmawiajac z turystami. Nigdy nie chodzila do szkoly bo choc Wietnam to kraj socjalistyczny, nauka nawet w podstawowce jest platna a studia drozsze niz w Australii!

Zaprosilem Thi Thanh do hinduskiej restauracji i chcialem ja przekonac do zamowienia aloo palak. Okazalo sie, ze nigdy przedtem nie jadla ziemniakow! A w dodatku tak przyrzadzonych: ze szpinakiem i w kremowym sosie... . Cieszyl mnie widok jej zadowolonej miny gdy wychodzilismy. Na bazarze kupila dla siostr kilka gotowanych jajek a ja dorzucilem jeszcze banany i pomarancze.

Nastepnego dnia pozegnalismy sie i pojechalem do Hanoi z przesiadka w Hua. W autobusie kolejna znajomosc - Koreanka o imieniu Jin jadaca tak jak ja z Kambodzy przez Wietnam. Majac kilka godzin czasu do nastepnego autobusu odwiedzilismy w Hua zniszczone budowle cytadeli. Wspaniale miejsce ladnie polozone wsrod parkowej zieleni, pelne tajemnic, teraz odbudowywane po latach zaniedban ze strony wladz. Jin chciala jeszcze odwiedzic pewna restauracje o ktorej wspominal jej przewodnik. (Koreanczycy jak i Japonczycy zdaja sie w 100 % ufac swoim przewodnikom. Zartowalem z niej, chyba nie do konca bezpodstawnie, ze gdyby go zgubila, bylaby calkiem bezradna w podrozy). Restauracja miala byc miejscem, w ktorym podaja najlepsze w calym Wietnamie Bun Bo Hue - rodzaj rosolu z makaronem i wielkim tlustym kesem wieprzowiny. Serwowano tam zreszta tylko to. Miejsce obskurne, jak wiele innych wietnamskich restauracyjek a zupa zwyczajna. Cos podobnego o nazwie Cao Lau ale z wieksza iloscia warzyw jadlem na ulicy w Hoi An.

Nocny autobus z miejscami lezacymi do stolicy byl koszmarem. Nie moglem ani zgiac nog w kolanach bo haczyly o metalowa rame ani ich wyprostowac bo sie nie miescilem. W podobnych warunkach, a wlasciwie jeszcze gorszych, bo stloczony z tylu z chinskimi robotnikami jechalem czyms takim z Golmud do Lhasy w 2002 roku nielegalnie, bez wlasciwego pozwolenia przekraczajac granice tybetanska. Podroz trwala wtedy 2 dni i 2 noce. Kierowca radzil mi w dzien w ogole sie nie ruszac z uwagi na kontrole na drodze. Jakos sie udalo.

Juz poza Hua calkiem inna pogoda niz w srodkowym i poludniowym Wietnamie. Szyby zalewal deszcz. Dotarlismy rano do przedmiesc miasta. Mzawka i zimno.  Naganiacz hotelowy zalatwil taksowke do centrum i znalezlismy sie blisko Hoan Kiem Lake, jednego z 18 jezior w miescie. To centrum Hanoi, pelne gwaru i porannego zapachu swiezej kawy. Ludzie przykucnieci przy murze na malenkich plastikowych krzeselkach grzejacy sie tym swietnie tu parzonym, mocnym napojem. Pozostalo tu cos z kolonialnych czasow. Atmosfera inna niz w Saigonie. Kiedy sie dobrze rozejrzec, mozna dojrzec w tym balaganie zniszczone fasady kolonialnej architektury. Tyle, ze na ulicach raczej trzeba uwazac na smigajacych we wszystkich kierunkach motocyklistow.

Stolica liczy okolo 4 mln mieszkancow, to jest o polowe mniej niz Saigon. Najwazniejsze miejsca w miescie to One Pillar Pagoda z XI wieku oraz troche mlodsza Swiatynia Literatury. Jeszcze tam nie bylem, bo wybralem sie ponad 170 kilometrow na wschod od miasta obejrzec zjawiskowe skaly na brzegu morza w Ha Long. To niezwykla atrakcja walczaca o miano jednego z 7 cudow natury. Mysle ze ma duze szanse. Pojedyncze, wysokie skaly sterczace w wodzie takze przy zachmurzonym niebie i w lekkiej mgle wygladaja niesamowicie. Taka pogoda nawet dodaje im uroku niz gdyby byly idealnie widoczne w swietle slonca. Wilgotne powietrze powoduje wspaniale plany i przypomina to chinskie malarstwo z rejonow niedalekiej prowincji Guangxi i miasta Guilin. Tam znajduja sie podobne formacje skalne. W Ha Long bylem dwa razy. Wczoraj pojechalem lokalnym autobusem i wloczylem sie po blotach wysychajacech pol ryzowych. Moj zywiol tak lazic i improwizowac. Na brzegu wspaniale klimaty, zadnych turystow tylko ja, bloto i drewniane budki rybackie w wodzie. Stanalem przed jednym z kanalow o rozwazalem odcumowanie lodki, by przeprawic sie na drugi brzeg. Na szczescie przyszedl mlody chlopak po kolana umorusany w blocie i mnie przewiozl. Gdzieniegdzie sterczace pale. Kolor wody i nieba taki sam i obiektyw kadruje niezwykle abstrakcyjne, czyste linearne rysunki. Wrocilem zmeczony i z zabloconymi butami szczesliwy jak kundel, ktory wytarzal sie w trawie. Dzis znow pojechalem do Ha Long, ale z wycieczka zorganizowana by doplynac do zatoki i odwiedzic grote. Cale tabuny autobusow turystycznych a na nadbrzezu mnostwo ladnych, stylowych drewnianych statkow plynacych w tym samym kierunku. Wygladalo to jak jakas XVII wieczna armada plynaca na boj. Co jakis czas podplywal ktos na malej lodzi sprzedajac owoce. Przyjemna wycieczka. Niezwykle wrazenie zrobila na mnie olbrzymia grota wspaniale oswietlona z cudownymi stalaktytami i stalagmitami. Widzialem juz takie miejsca w Laosie i Tasmanii, ale to robilo najwieksze wrazenie. Poznana tamPeruwianka mieszkajaca w Stanach mowila, ze rowniez odwiedzala tego typu groty w USA, ale to bylo cos szczegolnego.

Droga powrotna meczaca, bo kierowcy wietnamscy to wariaci, prawie tacy sami jak ich indonezyjscy koledzy. Klakson non stop i zadnych regul.

Jesli wstane wczesnie rano i do poludnia zdaze odwiedzic jeszcze w miescie kilka interesujacych mnie miejsc, wyrusze tego samego dnia autobusem do Lang Son - miasta lezacego blisko granicy z Chinami. Zaczne od Nanning - stolicy prowincji Guangxi, by pokrecic sie troche po wioskach i ryzowych tarasach. Potem juz moj ulubiony Wielki Shanghai, gdzie od 3 tygodni czekaja na mnie przyjaciele. A tymczasem kolejne pozegnania: Jin wraca jutro do Seoulu... .      

6 komentarzy:

  1. Miło.Miło że taki właśnie jesteś.Może właśnie dlatego podróżujesz,gdy ja i inni siedzimy tyłkiem w domu.

    OdpowiedzUsuń
  2. Siedzę cichutko pod Świątynią Literatury .Ciekawe, czy otworzysz do niej drzwi?Może nie...po po tych widokach skalnych i wodzie...można zapomnieć o całym świecie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie wiem co powiedzieć, zatyka...cudownie z Tobą podróżować!

    OdpowiedzUsuń
  4. Ty, cóż- Włóczęga, niespokojny duch, z Tobą można tylko pójść na ryżowisko :) i zapomnieć wszystko.

    OdpowiedzUsuń

PŁYNNA TOŻSAMOŚĆ - mój blog o ginących kulturach

Zapraszam na założony niedawno blog, poświęcony ginącym kulturom i cywilizacjom, przede wszystkim Papui, na którą planuję powrót latem 2012 ...