poniedziałek, 11 lutego 2008

Usmiech Tybetu

Z chlodnego Shanghaju lecialem 3 godziny do Chengdu z nadzieja, ze w koncu sie wygrzeje. Niestety okazalo sie, ze pada tam od dwoch dni i po slonecznych dniach zrobilo sie zimno. Mialem adres hotelu jeszcze  z Yangshuo i wedlug mapki dotarlem skulony pod parasolem pozna noca do Dragon Tower Guest House. Ulice opustoszale bo Spring Festival. Hotel znajduje sie na zabytkowej uliczce w starym, ponad 300 letnim hutongu. Wspaniala architektura, unikalny poludniowozachodni styl syczuanski, ktory moglem obejrzec rano. Lozko w dormitorium 40 juanow a tam sami Koreanczycy (wlasciwie prawie same dziewczyny...). Recepcjonistka mowila mi, ze nie uda mi sie dotrzec do Tybetu be z zezwolenia. Hotel proponowal wycieczke do Lhasy i powrot po kilku dniach. Oczywiscie to nie wchodzilo w rachube. Ja tak nie podrozuje. Kiedy sie lepiej poznalismy powiedziala mi w sekrecie, ze moge tez zalatwic samodzielnie pozwolenie i pojechac do Lhasy pociagiem. Jezeli chce, moga posredniczyc w zalatwieniu permitu za 600 juanow. Postanowilem sprobowac wszystko sam zalatwic. Pojechalem autobusem na dworzec kolejowy. Tam tlumy ludzi! Mieszkancy prowincji Sichuan wracali ze Spring Festival do swoich miejsc pracy. Wygladalo to tragicznie. Kolejka ludzi pod parasolami ciagnela sie - bez przesady - setki metrow wokol budynku dworca. Policja pilnowala porzadku. Plac przed wejsciem do dworca otoczony metalowym plotem i wpuszczano do niego pojedynczo osoby a tam przy kasach kolejne stanie. Zabajerowalem, ze "zona" jest juz w srodku i musze tam wejsc. Policjant zaprowadzil mnie do srodka jakims bocznym wejsciem i zgubilem mu sie. Jedno  z okienek nie bylo oblegane. Powiedzialem, ze chce bilet do Lhasy. Zawolano dziewczyne znajaca angielski. Nie ma sprawy; dzis o 20:35 jest pociag do Lhasy, miejsce siedzace kosztuje 330 juanow, ale czy mam juz permit? No jasne! Wyciagnalem papier z ASP, w ktory przed wyjazdem sie zaopatrzylem. Stemple, podpis prorektora i tresc po angielsku, ze taki to a taki nasz pracownik jest w trakcie rocznego urlopu i realizuje swoj projekt artystyczny pod takim to a takim tytulem, objezdzajac kule ziemska. Prosi sie wszystkich o udzielenie pomocy. Kobiety w mundurach otoczyly tlumaczaca ten dokument na chinski. Wszystko ladnie, ale nie o taki papier chodzi. Udalem zdziwienie:

- Jak to nie? a w Shanghaju przekonywali ze to wystarczy!

- Musi byc po chinsku - pani na to.

Napisala mi na kartce adres, gdzie moglem to zdobyc. Pojechalem tam taksowka. Jakis Resort Turystyki, gdzie na 19 pietrze pracowala tylko administracja. Nie bylo nikogo od tych spraw bo jest... Spring Festival. Kazali przyjsc po 12 lutego. A mnie sie wiza konczy! Co robic? Poddac sie? Nie tak szybko. Pojechalem z powrotem na dworzec i chcialem dopchac sie do kasy by powiedziec, co "zalatwilem", ale obok ujrzalem starszego pana probujacego oddac dwa bilety. Poichylilem sie i zobaczylem, ze to do Lhasy na dzis! Delikatnie go pociagnalem za rekaw pokazujac jego bilet i moje pieniadze. Poczatkowo nie zajarzyl, ale ktos mu wytlumaczyl, ze chce odkupic jeden. Zgodzil sie, bo mial o polowe klopotu mniej. Kiedy wydawal mi reszte, jakas oburzona kobieta obserwujaca nas zaczela wrzeszczec do mnie po angielsku, ze to co robie jest nielegalne. Pewno jakas aktywistka partyjna. Powiedzialem tylko "I have no choice", usmiechnalem sie i zniknalem. Ale trapil mnie lek, czy mi sie uda. Probowalem jeszcze spytac o permit na posterunku policji - tam jednak pracowaly takie bystre chlopaki jak nasze ORMO. Odwiedzilem tez kilka biur podrozy. Owszem, zalatwiali turystom pozwolenia, ale jest Spring Festival, wiec mam przyjsc za tydzien. Dobra, raz kozie smierc. Wrocilem do hotelu, przeczekalem deszcz siedzac przy komputerze i wrocilem na dworzec z blogoslawienstwem recepcjonistki, ktora pozwolila mi jeszcze ogrzac sie przed samym wyjsciem pod goracym prysznicem, bo telepalo mna strasznie. Na dworcu wielkie zamieszanie. Pierwsza kontrola przy wejsciu do hali. Kobieta nie spojrzala na mnie. Przeswietlono plecak i wszedlem do poczekalni. Juz wpuszczano do pociagu.

- A gdzie ma pan permit?

- Permit? Aaa permit! tutaj! - wyjalem kultowy dokument z ASP. Kobieta slabo znala angielski. Widzialem jak szuka czegos co by rozpoznala, jakies slowo znajome... Pomoglem jej; wyjalem swoj paszport, pokazalem chinska wize ze konczy mi sie jej waznosc, potem pokazalem swoja wizytowke, gdzie byla tez wersja chinska. Cos bredzilem znow o Shanghaju. Nie mialo znaczenia co mowie. Moglem jej powiedziec: "Pepek twojej prababki posypany cynamonem smakuje jak rosa o swicie" i tak samo by zareagowala. Ale moja pewnosc siebie ja przekonala. Pogadala jeszcze z kims przez krotkofalowke, przedziurkowala bilet i wskazala kierunek. Wszyscy pasazerowie byli juz w wagonie, moze w tlumie latwiej by mi bylo, ale przynajmniej bylo zabawnie, choc przyznam ze stresujaco. Przed wejsciem do wagonu mlody chlopak w mundurze, ktory wisial na jego watlym ciele jak na drucianym wieszaku zazadal biletu i wiecie czego? Cholernego permitu! Znow ratowalem sie pismem z ASP i znow mial obiekcje oczywiscie. W koncu skontaktowal sie z kims krotkofalowka i w koncu uprzejmie poprosil bym wsiadl. Zastanawialem sie, z kim oni sie laczyli przez ta krotkofalowke. Z Panem Bogiem? Niewatpliwie mialem szczescie. Pierwsza noc przesiedzialem w tlumie robotnikow i ich rodzin. Bardzo sympatyczni ludzie, po twarzach i ubiorach widac bylo ze z prowincji. Usmiechy, kiwanie glowami w gescie aprobaty. Od razu zlapalem kontakt z jednym zlotozebym panem siedzacym obok. Klepal mnie jakbysmy byli starymi kumplami i ku uciesze wszystkich tez go poklepalem. Choc towarzystwo bylo przednie, wymeczylem sie tej nocy bo bagaze upychano wszedzie, takze pod nogi i niemal nie moglem sie ruszyc cala noc. Zdretwialy rano dogadalem sie z obsluga, ze zostane w restauracyjnym. Nie mialem pojecia jak dlugo pojedziemy. Gdy zobaczylem pierwsza stacje w duzym miescie - Baoji i zapowiedz, ze kolejne bedzie Lanzhou zdziwilem sie. Nie jechalismy na zachod w kierunku Lhasy ale... na polnocny wschod! Obejrzalem dokladniej mape Chin. Z polnocy na poludnie ciagnely sie miedzy Chengdu a Tybetem pasma gor. Objezdzalismy je wiec. Spytalem, kiedy bedziemy na miejscu. Okazalo sie ze za dwa dni. Kanal. Podroz okrezna byla co najmniej trzykrotnie dluzsza niz prosta, gdzie na mojej mapce biegla cienka czerwona nerwowa linia oznaczajaca droge. Ale mowiono mi, ze nie ma autobusu z Chengdu do Lhasy. Trudno, wazne, ze sie udalo. Druga noc pozwolono mi nadmuchac materac i w spiworze przespac sie pod stolami i krzeslami w restauracyjnym. Mialem juz w tym wprawe... .

Cudowne widoki. Gory w odcieniach czerwieni, brazu, zolci i szarosciach. Niewiele sniegu ale zimno. Grube warstwy lodu pokrywaly rzeki. Czasem jakies osady z powiewajacymi kolorowymi flagami na dachach glinianych domow, pasace sie stada koni, owiec i jakow. Niebo bez jednej chmurki. Czulem ogromna radosc. Drugi raz w Tybecie!

Nad drzwiami w wagonach wyswietlaly sie komunikaty po chinsku, tybetansku i angielsku informujace miedzy innymi z jaka szybkoscia jedziemy i na jakiej znajdujemy sie wysokosci. Rankiem poo drugiej nocy czulem efekty choroby wysokosciowej. Dwie godziny meczyl mnie bol glowy. Niektorzy pasazerowie byli podlaczeni do tlenu rurkami pod stolikami przy siedzeniach. Obsluga sprzedawala glukoze w ampulkach. Ze mna nie bylo zle. W fatalnym stanie byl Wloch, ktorego poznalem w restauracyjnym jednego wieczoru wczesniej. Jechal ze swoja przyjaciolka i wypilismy kilka piw rozmawiajac o podrozach. Facet wymiotowal kilka godzin i nie wychodzil ze swojego przedzialu. Jego partnerka dostarczala mu wode.

Dojechalismy po 46 godzinach do Lhasy. Tam pogoda mnie zaskoczyla. Cieplo i czyste niebo! Przy wejsciu przez budynek dworca z peronow na plac znow kontrola. Zbierano bilety. Skulilem sie za plecami faceta niosacego na grzbiecie wielki worek i nikt mnie nie zatrzymal. Potem unikalem mundurowych i wskoczylem do autobusu. W tlumie ludzi dotarlem do miejsca, ktore rozpoznalem. Glowna ulica i Wspanialy Palac Potala. Cudownie! Przeszedlem kawalek cieszac sie widokiem pielgrzymow i pogoda. Wiele starszych osob usmiechalo sie do mnie na przywitanie. Znalem ten usmiech, spokojny, cierpliwy usmiech starych, przygarbionych Tybetanczykow. Znalazlem Yak Hotel - kultowe miejsce w Lhasie. Pokoje za 100 juanow, ale dormitorium tylko 20. Zostawilem plecak i mimo zmeczenia poszedlem obejrzec okolice Swiatyni Jokhang.

Uff, chyba wystarczy na dzis.  

Jestem szczesliwy!

5 komentarzy:

  1. ~ósmy cud świata11 lutego 2008 06:53

    Świetnie sobie poradziłeś!! Cieszę się Twoim szczęściem i pomyślnością w podróży. A na samą myśl o górzystym Tybecie - śmieją mi się oczy :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jest jeszcze miejsce na Ziemi gdzie nie ma netu?

    OdpowiedzUsuń
  3. Gratuluję, ze sie udało...było napięcie. Bardzo , bardzo dużo dobrych myśli przesyłam i cieszę się zwyczajnie... ludzkim szczęściem. Wszystkiego dobrego!

    OdpowiedzUsuń
  4. Jesteś "wielki" Sławku. Twoja determinacja w działaniu, chylę czoło!

    OdpowiedzUsuń
  5. Taa.Też byłabym szczęśliwa mogąc O_SO_BIŚCIE pozdrowić tam góry.I Jaki.

    OdpowiedzUsuń

PŁYNNA TOŻSAMOŚĆ - mój blog o ginących kulturach

Zapraszam na założony niedawno blog, poświęcony ginącym kulturom i cywilizacjom, przede wszystkim Papui, na którą planuję powrót latem 2012 ...